piątek, 12 kwietnia 2013

Rozdział XXXVII

Draco Dormiens - Harry jak na razie nic. Powiedzmy, że Voldemort go wyprzedził.
Czarny Pan, Czarna Lady - kim jest kobieta, możecie wywnioskować po tym rozdziale. Przy okazji, Czarna, odwiedzę Twojego bloga jak tylko znajdę trochę wolnego czasu.
baruś - może odgadniesz jej tożsamość po dzisiejszym rozdziale?;)
kajka vel Etna - dobrze myślisz;) Co do "okrutnika", to nie, w prawidłowej nie występuje, ale co mi tam. Ma być i już ;D
Vivienn - tę scenkę mam już napisaną, nie wiem, czy dam radę wcisnąć tam czerwoną wstążkę. Ale jak już mowa o danej wstążce i torcie, to muszę stwierdzić, że podsunęłaś mi pomysł na miniaturkę. Kto wie, może się pokuszę.
Bloody Vicky - tak, macie rację;)
Sylwia Slytherin - z tym czasem to na razie coraz gorzej:/ Czekam na maj, podobno wtedy mam mieć trochę luzu. Nowych postaci już wprowadzać nie będę, bo byłoby to bezcelowe, kiedy wielkimi krokami zbliżam się do końca.
Mariposa - masz rację, co do głupoty Marco. Popełnił wielki błąd.
Kathes - padłam jak wspomniałaś o tym monitorze;) To opowiadanie z pegazami zniknęło z sieci, po bodajże pięciu rozdziałach. Nie wiem, czy żałować, czy się cieszyć. W każdym razie nie martw się, ja też miałam w swoim czasie jazdę na takie bzdurne historie;) A stosunek Marco do Harry'ego wyjaśnię dokładnie za jakieś dwa rozdziały.

Wiem, wiem, minął prawie miesiąc. Wybaczcie, ale ten rozdział był dla mnie prawdziwą drogą przez mękę. Nawet nie wiem, która to już wersja, straciłam rachubę, a i tak nie jestem zbyt zadowolona. Poza tym wygląda zupełnie inaczej, niż miał początkowo. Cóż, bohaterowie jak zwykle żyją własnym życiem i mają gdzieś moje plany. Nie chcą umierać paskudy jedne, no. Nic innego chyba mi z tego nie wyjdzie, więc daję jak jest. Sami oceńcie.
Poza tym jest dość długi, co, mam nadzieję, choć trochę wynagrodzi Wam taki okres oczekiwania. Postaram się wyrobić z kolejnym trochę szybciej, ale nic nie obiecuję. Mam prawdziwy sajgon na uczelni i ledwo daję radę czasowo. Prosiłabym także o wytknięcie błędów. Tak wymęczyłam ten rozdział, że głowa boli, więc z pewnością coś przeoczyłam. Standardowo: miłego czytania!

***

Marco drgnął i przebudził się, kiedy wyczuł w pokoju czyjąś obecność. Rozchylił zaspane powieki, by zobaczyć pochylającą się nad nim postać, co natychmiast całkowicie go rozbudziło. Otworzył szeroko oczy i spojrzał z niemałym zdezorientowaniem na bladą twarz Czarnego Pana, która znajdowała się zdecydowanie bliżej, niż wampir mógł kiedykolwiek sobie życzyć. Wyraźna wściekłość, którą ujrzał w krwistych tęczówkach sprawiła, że Marco przełknął nerwowo ślinę, mając wrażenie, że intensywność tego wrogiego spojrzenia dosłownie przebije na wylot jego duszę. Otworzył usta, lecz nim zdołał wydusić z siebie choć jedno słowo, świat zawirował, sypialnia zniknęła, a on znalazł się w rozświetlonej magicznym blaskiem sali. Zaklął szpetnie w chwili zderzenia z zimną, kamienną posadzką i zasłonił ramieniem twarz, by uchronić wrażliwe spojówki przed nagłą, raniącą wampirzy wzrok, jasnością. Od razu pojął, co zamierza uczynić Voldemort i nie mylił się, gdyż w tym samym momencie dosięgła go bolesna klątwa. 

Cierpienie zaatakowało wściekłą falą, rozlewając się po ciele mężczyzny i paraliżując jakiekolwiek możliwości obrony. Marco zacisnął mocno zęby i wygiął się w łuk, drapiąc pazurami kamienne podłoże. Całą siłę woli próbował skupić na rozluźnieniu napiętych mięśni, żeby choć odrobinę złagodzić ból. Jedyne, co udało mu się ową próbą uzyskać, to pomruk niezadowolenia oprawcy i uderzenie kolejnej klątwy, o wiele potężniejszej. Najwyraźniej Czarny Pan nie przyjął zbyt entuzjastycznie myśli o tym, że Marco mógłby mieć przynajmniej cień szansy na choćby częściowe przełamanie zaklęcia i postanowił wybić mu takowy pomysł z głowy, czym prędzej pozbawiając wampira nadziei na uwolnienie spod wpływu klątwy. Działanie to odniosło oczekiwany skutek, ponieważ Marco, mimo całego swego doświadczenia i odporności na ból, mimo wielokrotnej walki z własnymi słabościami, nie był w stanie powstrzymać cichego jęku, który wyrwał się wbrew jego woli spomiędzy pokaleczonych zębami warg.
Bolało. Bolało jak cholera i Nagara musiał przyznać, że nigdy nie został wystawiony na działanie tak silnego Cruciatusa. Już wcześniej Lord Voldemort był potężnym czarnoksiężnikiem, prawdopodobnie najpotężniejszym od czasów samego Salazara Slytherina, lecz teraz, po magicznej fuzji, którą przeprowadził dzięki niezwykłej więzi z Harrym, jego moc wzrosła jeszcze bardziej. Marco wolał nie zastanawiać się nad tym, co już niedługo stanie się ze znanym mu światem. Skoro on, odporny i silny wampir, jęczał z bólu pod wpływem zaledwie dwóch Cruciatusów, jak mógłby znieść to zwykły, przeciętny czarodziej? Nie miał wątpliwości, że w bliskiej przyszłości magiczna część Wielkiej Brytanii ugnie się pod wpływem potwornej potęgi Czarnego Pana. Pozostawało to tylko kwestią czasu i woli mrocznego maga.

Zaklęcia padały jedno po drugim, bez ustanku, każde silniejsze od poprzedniego. Wystarczyło kilkanaście minut, by Marco miał dość i wił się bezsilnie, walcząc ostatkiem sił o zachowanie godności. Voldemort był naprawdę wściekły. Okrutny czarnoksiężnik zaprezentował niemalże całą gamę zaklęć torturujących, popisując się doskonałością ich wykonania. Przerażająca precyzja każdej klątwy przyprawiała o dreszcz przerażenia i potęgowała strach przed tym, co dopiero miało nadejść. Widok rozmywał się przed oczami Marco, kiedy jego podrywane siłą magicznych promieni kończyny uderzały raz za razem o podłogę i boleśnie obijały się o wypolerowane kamienie, zabrudzone teraz sączącą się z ran krwią. Zniknęły gdzieś wszelkie kolory i dźwięki, nie słyszał już nawet własnych jęków. Poszarpane, mokre ubranie kleiło się do skóry, podrażniając tym samym liczne rany i otarcia. Oddech rzęził w płucach, które powoli odmawiały współpracy. Wampir wiedział do czego zmierza Voldemort, czego pragnie, lecz postanowił, że się nie ugnie. Przynajmniej tyle mu pozostanie - świadomość, że do samego końca zachował swoją dumę.

Przygotowywał się na najgorsze, dlatego też niemałe było jego zdziwienie, kiedy nagle ataki ustały, a rozległe rany zniknęły, jak gdyby nigdy ich nie było. Znów mógł normalnie oddychać, z czego korzystał skwapliwie, wciągając łapczywie powietrze. "Dlaczego?", kołatało mu się w głowie. Wbrew wszelkiej logice, poczuł przypływ nadziei. Przewrócił się na bok i bardzo powoli, ostrożnie podparł się na łokciu, drugą dłonią z trudem odgarnął z twarzy posklejane krwią kosmyki włosów. Zamrugał kilka razy i załzawionymi, na wpół oślepionymi przez panującą jasność oczyma, spojrzał na rozmazaną, niewyraźną sylwetkę górującego nad nim Voldemorta, której ciemny zarys odznaczał się na tle wszechobecnej dla Marco szarości. W świecie pozbawionym wszelkich innych barw i kształtów, królował teraz złowrogi szkarłat tęczówek czarnoksiężnika. Ten zimny, pozbawiony emocji innych prócz złość i okrucieństwo wzrok, przywodził mu na myśl jedynie śmierć, a człowiek, do którego należał, stał się w tej samej chwili dla Marco jej uosobieniem. Zrozumienie nie spadło na niego gwałtownie, niczym grom z jasnego nieba, ani też nie uświadamiał sobie tego powoli, krok po kroku. Ot tak, po prostu, leżąc bez ruchu przepełniony milczącym cierpieniem, zrozumiał, że to koniec. Nowo rozbudzona wiara prysła, tak szybko, jak się pojawiła. Nie znajdzie ucieczki przed tym złym spojrzeniem, które stanie się niedługo kresem jego istnienia. I nie bał się, wręcz przeciwnie, ogarnął go spokój. Wiedział, że zasłużył. Zawinił swą głupotą i egoizmem, a teraz musiał za to zapłacić. Ostatnie miesiące były zbyt szczęśliwe, by trwać w nieskończoność. Tak właśnie bywało ze szczęściem w jego życiu. Ta historia nie mogła mieć dobrego zakończenia. Opuścił głowę pod czujnym wzrokiem Riddle'a, który przyglądał mu się z namysłem. Marco zdawał sobie sprawę z tego, że mężczyzna prawdopodobnie obmyślał najbardziej bolesny z możliwych sposobów na zakończenie jego marnego żywota, ale mimo wszystko wciąż chciał wierzyć, że stanie się to szybko. Niestety, nadzieja po raz kolejny okazała się próżną.

Voldemort nie miał zamiaru okazać nawet krztyny litości. Uniósł Marco w powietrze i odrzucił go z impetem na przeciwległą ścianę, wprost na podobiznę gigantycznego węża. Usta wampira rozwarły się w niemym krzyku, gdy ostre, marmurowe wykończenia rozorały skórę pleców i wbiły się w jego ciało, przez co zamiast upaść na ziemię, zawisł na nich żałośnie, bezbronny i wystawiony na kolejne ataki. Kryształowe łuski gada rozkruszyły się w momencie uderzenia i drobne odłamki utkwiły w karku i ramionach mężczyzny, przysparzając mu dodatkowego bólu. Jak się okazało później, był to dopiero początek krwawego spektaklu, w którym Marco odegrać miał główną rolę. Czarny Pan smagnął różdżką, zakreślając nią niewielkie koło i cztery długie, wąskie kolce poszybowały w stronę Nagary, przebijając na wylot nogi i ramiona krwiopijcy, gruchocząc jego kości i przytwierdzając go do ściany. 

Riddle zmrużył z satysfakcją oczy, kiedy panującą w sali ciszę przerwał przeraźliwy wrzask, a z oczu ofiary popłynęły łzy. Patrzył na przeraźliwie blade, wykrzywione w koszmarnym bólu oblicze wampira i czuł, że napięcie i bezgraniczna wściekłość opuszczają jego ciało, pozostawiając po sobie spokój i krystaliczną jasność umysłu. Na to właśnie czekał. Nic nie sprawiało mu tak wielkiej przyjemności jak złamanie osoby dumnej i silnej, która uważała się za niepokonaną. Nic nie smakowało tak doskonale jak gorycz porażki w ustach rywala i jego poniżenie. I nic nie syciło zmysłów równie mocno jak cierpienie przeciwnika. Zbliżył się powoli do Nagary i wyciągnął dłoń, zamykając szczękę wampira w stalowym uścisku. 

- Jesteś najzwyklejszym w świecie głupcem. Powiedz mi: jak śmiałeś? Jakie szaleństwo skłoniło tak nędzną namiastkę człowieka do wiary, że posiada jakiekolwiek prawo, by decydować o życiu mej własności?

Zacisnął mocniej palce i przeciągnął paznokciami po twarzy Marco, zostawiając na obliczu wampira krwawe smugi. Polizał kciuk, poznając metaliczny smak szkarłatnej cieczy, a na jego usta wpłynął złowrogi uśmiech. Napawał się coraz bardziej widocznym strachem przeciwnika, który rozchylił nieco wargi, wciągając chrapliwie powietrze. Voldemort wiedział, że każdy oddech przysparzał wampirowi bólu. Obolałe i połamane żebra uciskały płuca i nie pozwalały mu na zaczerpnięcie większej ilości tlenu. Czarnoksiężnik nie mógł odczytać jego myśli, lecz wyczuwał emocje i aurę. Rozumiał, że wampir nie chciał umierać w ten sposób. Pragnął odejść z godnością, lecz nie łudził się już, że będzie mu to dane. Zwiesił bezradnie głowę, pogodzony ze swym losem i czekał na bliską śmierć. Nie przypuszczał, że Czarny Pan ma względem niego inne plany. 

- Naprawdę sądzisz, że to już koniec?

Marco uniósł wzrok, słysząc słowa wypowiedziane cichym, ociekającym kpiną głosem. Wzdrygnął się, gdy Lord podszedł jeszcze bliżej, a krwiste tęczówki znalazły się tuż przy jego własnych. Czuł na swych wargach zimny oddech Voldemorta, kiedy ten szeptał z lubością, smakując i rozkoszując się każdym słowem:

- Powiedz mi, wampirze, kiedy się ostatni raz posilałeś? - zapytał, a dostrzegłszy, że oczy Nagary rozszerzają się ze zrozumieniem, zaśmiał się bezlitośnie. - Tak właśnie myślałem. Trudna musi być świadomość tego, że sam skazałeś się na taki los, kosztując krwi, do której nie miałeś absolutnie żadnego prawa. To właśnie ona utrzymuje cię teraz przy życiu i ode mnie zależy, kiedy utraci swą moc. Wiedz, że zapłacisz za wszystko, czego się dopuściłeś. Odpowiesz za każdy dotyk, każde spojrzenie, każde słowo, a nawet każdą myśl, dotyczącą mojej własności. Dopiero poznasz, co znaczy ból. Będziesz cierpiał, Nagara. Nie pozwolę ci zaznać ukojenia w objęciach śmierci, póki nie zobaczę cię u swych stóp, pokonanego i błagającego, bym litościwie zakończył twój nędzny żywot. 

Riddle musnął delikatnie usta wampira w parodii czułości i odsunął się o kilka kroków. Marco nie był w stanie powstrzymać drżenia, po raz pierwszy od bardzo dawna bał się przyszłości. Wytężył wzrok, żeby dojrzeć coś, cokolwiek poza rozmazaną sylwetką Voldemorta, lecz potężne światło skutecznie mu to uniemożliwiało. Gorzkie, żałosne parsknięcie wyrwało się z poranionych ust, gdy pomyślał, że czarnoksiężnik zadbał o każdy szczegół, by uczynić jego odejście jak najbardziej okrutnym. Nie mógł nie docenić szczegółu jakim było zapewnienie raniącego wampiry jasnego światła. Mało kto zdawał sobie sprawę z faktu, że te mroczne istoty nie przepadały nie tylko za słońcem, ale także za silnym oświetleniem, które nie wyrządzało im co prawda większej krzywdy, ale drażniło spojówki i ograniczało pole widzenia, a czasem wywoływało nawet tymczasową ślepotę. Czarnemu Panu jednak nie spodobała się ta nagła, wymuszona wesołość. Jeden celnie wymierzony cios w podbródek wystarczył, by z gardła Marco wyrwał się kolejny, tym razem stłumiony krzyk. Ostre kły, które wysunęły się podczas tortur, pod wpływem uderzenia przebiły na wylot delikatną skórę poniżej dolnej wargi. Później znów był tylko ból. Po pierwszym Cruciatusie nadszedł kolejny, a za nim trzeci, czwarty... Marco przestał w końcu liczyć. Nie był w stanie powstrzymać krzyków. Uświadomił sobie, że Czarny Pan zaleczył jego wcześniejsze obrażenia tylko i wyłącznie po to, by móc zastąpić je nowymi, nieporównywalnie gorszymi. Ciało wampira płonęło, klątwy rozszarpywały skórę i mięśnie, zadawały głębokie rany, miażdżyły kości, pozbywały się ich i je rekonstruowały. Najgorsze okazało się to, że nie mógł stracić świadomości. Cały stał się bólem. Nie zwrócił większej uwagi na wrzask, który zdołał przedrzeć się przez zamroczony umysł. Nie wiedział, czy to on tak krzyczał, czy może ktoś inny. A może umarł, już nie żył, a to wszystko stanowiło swoistą karę lub chory wytwór wyobraźni? Nie potrafił rozróżnić słów, nic do niego nie docierało. Nie pojmował znaczenia cichego łkania, ani żałosnego skomlenia. Kto to? Zresztą, nieważne. Nie liczyła się już nawet jego duma, odrzucił swoją godność, rozpaczliwie pragnąc, by to się nareszcie skończyło. Żałował tylko, że nie zdążył się pożegnać.


+++

Theo był zdenerwowany, a samopoczucia bynajmniej nie poprawiał mu widok równie nerwowego Draco, który co chwila otrzepywał z roztargnieniem poły swego płaszcza, usuwając z nich niewidoczne pyłki, ani tym bardziej widok Blaise'a, który bawił się guzikiem przy rękawie, póki ten nie zawisł żałośnie, przytrzymywany jedną, ostatnią już nitką, po czym Ślizgon zajął się kolejnym, by doprowadzić go do tego samego stanu. Niedawne żarty i śmiech wydawały się Theodorowi w tym momencie tak abstrakcyjne, jak gdyby miały miejsce w odległych czasach, a nie zaledwie godzinę temu. Zerknął kątem oka na Rosiera, który kroczył obok niego, odrobinę go wyprzedzając. Mężczyzna również wydawał się spięty. Szedł wyprostowany, milczący, wyjątkowo czujny. Przypominał chłopakowi drapieżnika, czatującego na swą ofiarę. Od opuszczenia Wrzeszczącej Chaty nie odezwał się nawet słowem, im także na to nie pozwalając. Na pytanie zadane przez Zabiniego odpowiedział tak ostrym i przepełnionym niemą groźbą spojrzeniem, że ten roztrzepany wesołek zamilkł natychmiast, tracąc resztki dobrego humoru. Zresztą, Theo nawet się temu nie dziwił, ponieważ w przypadku Rosiera nie było to żadną nowością. Mężczyzna nie marnował swych drogocennych słów na tych, którzy według niego nie byli tego godni. Nott nie był w stanie pojąć cóż takiego mogli widzieć w tym aroganckim człowieku Harry i Marco, lecz przezornie nie pisnął nigdy na ten temat ani słówka w ich obecności. Co prawda Potter nie miałby mu tego za złe, lecz nie był pewny reakcji wampira. Wolał nie kusić losu.

Przybycie do Czarnego Dworu tylko spotęgowało dyskomfort, który narastał z każdą kolejną chwilą spędzoną w wyjątkowo ponurej dziś rezydencji. Theo nie mógł wyzbyć się absurdalnych skojarzeń z pewnymi ruchomymi obrazami, które podejrzał kiedyś przez okno sąsiadów, ukryty za ich płotem. Całkiem spore, czarne pudło wyświetlało kolorowe sceny z życia jakiegoś człowieka, który walczył z potworem, zamieszkałym w wielkim, opuszczonym domu. Jakiś czas później, kiedy Theo w zaciszu swego pokoju przeglądał książkę do mugoloznawstwa, dowiedział się, że miał okazję oglądać film. Absolutnie mugolski wytwór. Ojciec by go zabił. W każdym razie Nott z każdą chwilą utwierdzał się w przekonaniu, że coś było nie tak. Bardzo nie tak. Pierwszą niepokojącą oznakę stanowiła przytłaczająca cisza. Kolejną okazały się opustoszałe korytarze, a dwaj śmierciożercy, jedyni, których minęli w drodze do sali zebrań, wyglądali na wyjątkowo poruszonych i szeptali o czymś gorączkowo. Evan zmarszczył w zamyśleniu brwi i przyspieszył, przez co Draco, najniższy z nich wszystkich, musiał raz po raz podbiegać, by dotrzymać im kroku. Theo z niejaką ulgą powitał w końcu widok szerokich, dwuskrzydłowych drzwi, gdyż oznaczały koniec tej nieprzyjemnej wędrówki. Wziął głęboki wdech i ruszył pewnie do pomieszczenia, niemalże w ostatniej chwili stając, by uniknąć zderzenia z Rosierem, który zatrzymał się gwałtownie tuż po przekroczeniu progu. Nott wymienił z Blaise'em zaciekawione spojrzenie, zastanawiając się, o co może chodzić starszemu śmierciożercy. Moment później, gdy mężczyzna odsunął się, żeby i oni mogli wejść do środka, doskonale zrozumieli powód jego konsternacji. Cała sala skąpana była w wyjątkowo jasnym, rażącym świetle. Theo syknął i zmrużył załzawione oczy, próbując przyzwyczaić wzrok do nieoczekiwanej jasności. Naprawdę działo się coś dziwnego, a on miał coraz większe wątpliwości, czy aby na pewno chce się dowiedzieć, co to takiego. Jak długo sięgał pamięcią, to pomieszczenie zawsze tonęło w przyjemnym półmroku. W dodatku tuż przy podeście dostrzegł Bellę, Rudolfusa i Glizdogona i na pewno nie wyglądali oni zbyt przystępnie. Zażarcie się o coś kłócili, nie szczędząc sobie przy tym przykrych słów i przekleństw. Chociaż nie, to małżeństwo Lestrange'ów prowadziło spór, który Peter najwyraźniej starał się załagodzić. W zasadzie, byłoby to nawet zabawne, gdyby nie okoliczności.

- Dlaczego jest tutaj tak jasno?

Trójka śmierciożerców spojrzała z zaskoczeniem w ich stronę, prawdopodobnie nie spodziewając się jakiegokolwiek towarzystwa. Pettigrew skrzywił się na widok Evana i nieznacznie cofnął, tym samym w połowie kryjąc się za plecami Rudolfa. Niewiele mu to pomogło, gdyż Bellatriks podeszła szybko do nowo przybyłych, ignorując przy tym uparcie warczenie swego męża, który natychmiast podążył za nią. Pozbawiony kryjówki Peter skrzywił się jeszcze bardziej i również niechętnie podszedł, chociaż nie dało się nie zauważyć, że starał się zachować odpowiedni dystans. 

- Rosier. 
- Zadałem pytanie.
- Nie wiemy. 
- Jak to nie wiecie? 
- Dokładnie tak. Poza tym ich nie powinno dziś tutaj być - oświadczyła śmierciożerczyni, kiwając głową na Ślizgonów. Theo nie mógł się z nią nie zgodzić. - Nie masz pojęcia, co działo się, gdy opuściłeś dwór.
- Uświadom mnie.
- Czarny Pan wymordował połowę więźniów, a potem stało się coś dziwnego, nie pytaj co to było, sam musiałbyć widzieć. W każdym razie po tym zniknął. 
- Gdzie?
- Deportował się do...
- Bella! - przerwał jej Rudolfus. - Nie masz prawa. Nie powinnaś nawet tego wiedzieć.
- Co z tego, skoro wiem?! Oni też powinni, zanim dojdzie do...
- Nie masz pojęcia do czego dojdzie!
- Oczywiście, że mam! Poza tym, to dotyczy także jego - wskazała na Evana. Mężczyzna uniósł brwi, ale nie skomentował. - Powinien się przygotować na...
- Bella, dość!
- Przestań mnie uciszać!
- Zamknijcie się, do cholery! - syknął Rosier. - Chcę wiedzieć, o co chodzi. Teraz!

Nim kobieta zdążyła odpowiedzieć, tuż za ich plecami rozległ się głośny trzask. Śmierciożercy odwrócili się momentalnie i sięgnęli po różdżki, lecz zamarli w bezruchu, zdumieni malującym się przed ich oczami widokiem. Czarny Pan stał nad bezbronnym, na wpół oślepionym Marco, który wił się u jego stóp pod wpływem torturującego zaklęcia.

Theo przyłożył szybko dłoń do ust, by stłumić okrzyk zaskoczenia. Chłopak wielokrotnie widywał swego Mistrza w podobnej sytuacji, ale tym razem było inaczej. Coś się zmieniło, przede wszystkim w postawie czarnoksiężnika. Zabrakło w niej tak charakterystycznego lodowatego opanowania, niewzruszonego spokoju. Oblicze Czarnego Pana, zwykle chłodne i nieodgadnione, wyrażało szczerą, bezwzględną furię. Zdawał się tak pochłonięty torturowaniem wampira, że nie zauważył lub też nie zwrócił większej uwagi na obecność swych popleczników. Wściekłość emanowała z niego, kiedy kolejne zaklęcia, za każdym razem okrutniejsze i bardziej bolesne, uderzały w coraz bardziej okaleczone ciało Nagary. Opór mężczyzny i jego zawzięte milczenie wydawały się tylko podsycać nieugaszoną wściekłość Lorda i prowokować jeszcze większą brutalność. Oddech Theo przyspieszył, gdy patrzył na dumnego wampira, tak bezradnego i poranionego, a mimo wszystko próbującego za wszelką cenę zachować swój honor. Nigdy nie sądził, że przyjdzie mu stać się świadkiem jego poniżenia i modlił się duchu, by to się już skończyło. Przecież już dość, już wystarczy. Szkarłatna krew wampira, plamiąca kamienną posadzkę, dotarła już prawie do ich stóp. Niestety, jak się okazało, był to dopiero początek. Nott jęknął i chwycił kurczowo łokieć Blaise'a, kiedy Voldemort odrzucił Nagarę na przeciwległą ścianę, dosłownie nadziewając go na ostre zdobienia wyrytej tam podobizny węża. Następnie czarnoksiężnik smagnął różdżką, a w powietrzu zawisły długie, zaostrzone kolce. Theo odwrócił wzrok w nadziei, że się myli i Czarny Pan nie planuje wcale...

- Nie...

Usłyszał szept Evana i w tym samym momencie ciszę przeciął przeszywający wrzask. A jednak... Theo zacisnął mocno powieki, niemalże miażdżąc rękę Zabiniego w silnym uścisku. Nie był w stanie patrzeć na ciało Marco, brutalnie przybite do ściany. Nie chciał patrzeć jak Peter, Rudolf i Bella przytrzymują Rosiera. Nie mógł patrzeć jak dumny, niezłomny wampir poddaje się i krzyczy. Sekundy mijały, było coraz gorzej. I wtedy znów coś się zmieniło. Wyglądało na to, że powróciła samokontrola Czarnego Pana, ale Theo miał dziwne wrażenie, że to wcale nie oznaczało końca potwornych wydarzeń. I na pewno nie wróżyło nic dobrego dla Marco. Żołądek podskoczył chłopakowi do gardła, gdy słuchał cichych, przesyconych kpiną i okrucieństwem słów Lorda, a każde z nich powodowało, że Ślizgon utwierdzał się w swych podejrzeniach. Poczuł jak ktoś chwyta jego dłoń i zamyka w swojej. Otworzył oczy i spojrzał na bladą twarz Malfoya, który przyglądał mu się z niepokojem. Widział strach i niezrozumienie w stalowych oczach przyjaciela. Odbicie jego własnych uczuć. Draco zagryzał mocno dolną wargę, palcami drugiej dłoni ściskał mocno różdżkę. Tuż obok Blaise szeptał coś do siebie i Nott wiedział, że on również usłyszał dokładnie to, co powiedział Voldemort. Wszyscy trzej zadawali sobie te same pytania. Co zrobił Marco? Gdzie jest Harry? Theo poczuł jak zalewa go fala nagłej paniki. Zagubione elementy układanki wskakiwały na właściwie miejsca, doprowadzając Ślizgona do strasznych wniosków. Krzyk Marco przerodził się w nieludzkie, pełne cierpienia wycie, które trwało i trwało, niemal w nieskończoność, aż w końcu ucichło, zastąpione bolesnym skomleniem. Evan dawno przestał się wyrywać. Stał wyprostowany, nieruchomy, o bladym, pustym obliczu, bardziej przypominając posąg, niż człowieka. Brakowało w nim jednak zwykłej wyniosłości. Glizdogon wycofał się po cichu i zatrzymał w bezpiecznej odległości od Rosiera. Stał skulony z opuszczoną głową i z pewną dozą bezradności przyciskał do piersi srebrną dłoń. Rudolfus pozostał blisko Evana, gotów zatrzymać śmierciożercę, gdyby ten znów chciał się wtrącić. Theo wbił wzrok w Bellatriks. Musiał zwrócić na siebie jej uwagę. Zrozumiał, że ona coś wiedziała. Chciała ich uprzedzić. Tylko ona mogła mu teraz powiedzieć, co się stało. I nieważne już było, co stanie się z Marco. Nie obchodziło go to. Najważniejszy był Harry.

Czas płynął i Nott coraz bardziej się niecierpliwił, lecz gdy był już gotów zrobić coś, cokolwiek, by kobieta wreszcie na niego spojrzała, Czarny Pan przerwał tortury. Nastała cisza, zakłócana jedynie cichymi, pełnymi cierpienia jękami wampira. Rażące światło powoli przygasło, aż rozwiało się zupełnie. Znów zapłonęły świece, a w sali zapanowała tak dobrze znana, przyjemna ciemność, rozświetlana jedynie ich łagodnym blaskiem. Voldemort odwrócił się powoli w stronę śmierciożerców i przekrzywił nieco głowę, przyglądając się nieprzeniknionym wzrokiem swej najwierniejszej popleczniczce. Twarz czarnoksiężnika wyrażała chłodne opanowanie, jego postawa była spokojna i niewzruszona, jedynie na wargach igrał ledwie widoczny, niepokojący, pełen satysfakcji uśmiech. Lestrange wystąpiła do przodu i skłoniła pokornie głowę, lecz kiedy nie doczekała się żadnej reakcji swego Mistrza, postanowiła zaryzykować i przerwać krępującą ciszę.

- Panie...

Voldemort uniósł tylko dłoń, nakazując jej milczenie, po czym na powrót skupił się na Marco. Machnął różdżką, a ciało mężczyzny oderwało się od ściany. Wampir upadł bezwładnie i nawet nie drgnął. O tym, że wciąż jeszcze żyje, świadczył wyłącznie urywany, chrapliwy oddech. Theo mimowolnie zastanowił się, czy w ciele Nagary zachowała się choć jedna, cała kość. Zaraz jednak zganił się za głupotę, winiąc za te przykre myśli narastający niepokój. Lęk o Harry'ego stał się tak silny, że chłopak zaczął obawiać się o to, ile jeszcze wytrzyma. Poczuł nagłą ochotę, by parsknąć niepohamowanym, histerycznym śmiechem, gdy uświadomił sobie, że stoi tutaj, tak bezsensownie, tak bezczynnie i wciąż nie ma pojęcia, co dzieje się z Potterem. Odnosił wrażenie, że jeszcze moment, a oszaleje z niepewności.

- Bella, Grimmauld Place. Druga sypialnia, pierwsze piętro.

Nott poderwał gwałtownie głowę, gdy usłyszał niski głos Czarnego Pana, a śmierciożerczyni deportowała się z cichym trzaskiem. Sapnął i poruszył się niespokojnie, ściągając tym na siebie wzrok Voldemorta. Starał się znieść intensywne spojrzenie, lecz podświadomie wiedział, że już za późno. Przegrał. Wstrzymał oddech i poczuł jak oblewa się zimnym potem, kiedy mury wokół jego umysłu runęły, a zrozumienie pojawiło się w szkarłatnych tęczówkach. Theo zacisnął powieki i pokręcił z rezygnacją głową. Jak mógł popełnić tak niewyobrażalnie idiotyczny błąd? Czarnoksiężnik przeniósł po chwili spojrzenie na dorosłych śmierciożerców, lecz chłopakowi nie przyniosło to żadnej ulgi. Nie był w stanie pozbyć się przeczucia, że przyszłość maluje się dla niego w ciemnych barwach.

- Glizdogonie, posprzątaj tu. Evanie, Rudolfusie, zajmijcie się naszymi młodymi sojusznikami do czasu przybycia Aleksandra.
- Tak jest - odparł sztywno Rosier. Szare oczy błądziły gdzieś w przestrzeni. 
- Nott, zostań.
- Tak, Panie - odpowiedział automatycznie Theo. Słyszał jak żałośnie zabrzmiał jego głos. 

Ledwo zarejestrował, że Draco ściska pokrzepiająco jego dłoń, starając się dodać mu otuchy. Blaise mruknął coś na pożegnanie, lecz Nott niewiele z tego zrozumiał. Zignorował Glizdogona, który przesunął go, by usunąć z posadzki krew wampira. Nawet nie zauważył, że przez ostatnie minuty stał w kałuży bordowej cieczy. Obserwował w milczeniu jak sala pustoszeje, aż w końcu zostały w niej tylko trzy osoby. Przez cały czas czuł na sobie palący wzrok Czarnego Pana. Nic nie mógł poradzić na to, że jego dłonie drżały przeraźliwie, a umysł krzyczał "on wie!", podsuwając mu przerażające wizje przyszłości. Czuł się jak mały, nieporadny chłopiec, całkowicie bezradny w obliczu niebezpieczeństwa. Rzuciwszy po raz ostatni okiem na zmasakrowane ciało Marco, Nott mimowolnie zastanowił się, czy on będzie następny.


+++

Zaklęcie Voldemorta otrzeźwiło jego umysł w momencie, gdy światła przygasły, a sala znów zatonęła w zwykłym półmroku. Łagodne płomienie świec były niczym balsam dla zmęczonych jaskrawym blaskiem oczu. Wystarczyło kilka sekund, by rozszerzyło się jego pole widzenia. Wzrok odzyskiwał powoli dawną ostrość i po paru minutach Marco był już w stanie zobaczyć pobladłe, niepewne twarze Ślizgonów, wyraźny niepokój Belli, skrępowanie Rudolfusa i przygaszonego Glizdogona. Dostrzegł także puste spojrzenie Rosiera. Jego przystojne oblicze, tak przeraźliwie obojętne i pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Napięte ramiona, zaciśnięte usta, ślady po wbitych w dłonie paznokciach. Coś ścisnęło się boleśnie we wnętrzu wampira, sprawiając tortury większe, niż te zadane przez Czarnego Pana. Miał gdzieś to, że upadł w końcu na zimną posadzkę, że jego ciało płonęło, że ledwo był w stanie zaczerpnąć powietrza. Ważne było, żeby utrzymać za wszelką cenę przytomność i usłyszeć po raz ostatni ten głos, przyjrzeć się po raz ostatni rysom tej pięknej twarzy i wyryć je głęboko w pamięci, zapamiętać je już na zawsze. Przygotowany na to, co nieuchronnie zbliżało się z każdą kolejną sekundą, nie przejął się nawet kłopotami Notta. Chłopak wyglądał na przerażonego, lecz Marco, będąc w obliczu własnej tragedii, jakoś nie mógł zdobyć się na współczucie dla młodego śmierciożercy. Skupiwszy się całkowicie na Evanie, zamknął oczy, aby utrwalić pod powiekami widok kochanka i przywołać go w chwili śmierci. 

I kiedy w końcu nadszedł ten moment, sala opustoszała i pole widzenia wampira znów całkowicie przesłonił złowrogi szkarłat oczu Voldemorta, a usta czarnoksiężnika otworzyły się, żeby wymówić słowa śmiercionośnej klątwy, Marco rozpaczliwie uświadomił sobie, że nie chce, by tak się to skończyło. Nagle zapragnął pożyć jeszcze trochę, choćby moment, tylko przez chwilę, by zdążyć naprawić największy ze swych błędów. Nie mógł odejść, nie teraz, ponieważ zostało mu do zrobienia coś, czego nie zrobił nigdy wcześniej. Musiał powiedzieć coś dwóm najważniejszym osobom w jego życiu. Oni musieli poznać prawdę i dowiedzieć się, że oto stało się niemożliwe i jego martwe dawno serce ponownie zabiło. Zabiło mocno i pewnie, właśnie dla nich, tylko dla nich i nikogo innego, ponieważ tak bardzo, bardzo ich kocha.