poniedziałek, 24 grudnia 2012

Rozdział XXXI


Kawaii-Neko - dobrze zapisałaś jej imię;) Ale Ricie nie zrobimy ała, jeszcze się przyda. To dobrze, że już Ci lepiej, zresztą mam nadzieję, że teraz już zupełnie w porządku?
Lauviah - seks będzie, jakżeby inaczej, ale jeszcze nie teraz ;P 
justusia7850 - miło Cię znowu widzieć;) O Evanie i Marco będzie jeszcze trochę spodobało mi się pisanie o nich. O lesie też jeszcze wspomnę;) Prowokacja dla Ryana mówisz? Pomyślimy jak to będzie, sama jeszcze dokładnie nie wiem. A co do czegoś krwawego... Tak! Napisz, napisz! ;D
Aksa - Harry'emu miałoby się nie udać? Potter sprawi Tomowi jeszcze kilka niespodzianek, które znacznie wpłyną na jego plany, ale na razie o tym sza. I tak już za dużo napisałam;)
Mariposa - no wiesz, powiedział to w takim kontekście, że Harry raczej się nie wkurzy. Masz dzisiaj jeszcze trochę Toma;)
cityfools - och, będzie się jeszcze działo, oj będzie. I nie mówię o dzisiejszym rozdziale, ale o kolejnych. Niedługo akcja przyspieszy tempa, bo tak w sumie, to powoli zbliżamy się do końca.
Centaurian - witam;) Bardzo się cieszę, że Ci się podoba, tym bardziej, że jesteś pierwszym chłopakiem, który się odezwał;) Co do Theo i Ryana, to sama jeszcze nie wiem, co z nimi zrobię, ale widzę, że czytelnicy są za tą parką, więc kto wie, może ich połączę.
Nimue - jak już wspominałam wyżej - pomyślimy, co z Theo i Ryanem. A Tom mi też wydaje się uroczy, chociaż w sumie tak być raczej nie powinno. W końcu mowa o Voldemorcie o.O
Spojrzenie Zabójcy - oj tam, od razu zabije. Potorturuje najpierw;) A co myśli Harry o Tomie, dowiesz się z tego rozdziału.
kajka - no to doczekałaś się tortur na różowym paskudztwie, chociaż muszę przyznać, że nie są opisane tak jak zazwyczaj. A piszesz coś/publikujesz? Jak tak, to podziel się ;P 
Dominika - dzięki, wena zawsze się przyda;) 

Przepraszam za tak długą przerwę! Kurde, czy tylko ja mam wrażenie, że wszyscy dookoła powariowali? Nie wiem jak u Was, ale wokół mnie trwała prawdziwa przedświąteczna gorączka. W pewnym momencie sama już nie wiedziałam za co się zabrać, ale na szczęście już dziś Wigilia, wreszcie się trochę uspokoiło i znalazłam czas, żeby wstawić ten rozdział. I, kurde no, wiem, że są święta i powinien być raczej cieplejszy, ale... Hmm, dostaniecie tortury i odrobinę goryczy. Tak wyszło. Choć pojawi się też trochę radości.
A teraz... Uch, nie potrafię składać życzeń, więc napiszę prosto, tak jak płynie mi z serducha.

Chciałabym życzyć Wam, aby te święta stały się dla Was czasem niezwykłym, wypełnionym szczęściem i radością oraz by każdy z Was spędził je w gronie osób mu najbliższych, zapominając o wszelkich smutkach, niepowodzeniach i samotności. Życzę Wam, aby spełniały się Wasze marzenia, nie tylko te maleńkie, całkiem realne, ale także te głęboko skryte w sercach, bo w tym magicznym okresie przecież wszystko jest możliwe. Życzę Wam także, byście potrafili cieszyć się z małych, niepozornych rzeczy, bo to właśnie w nich tkwi ta największa, najpiękniejsza magia. No i przede wszystkim życzę Wam uśmiechu, który rozgrzeje nawet najtwardsze serca. Bo zwykły, szczery uśmiech może czasami naprawdę zdziałać cuda. 


Wesołych Świąt!

***

Dolores Umbridge siedziała w swym gabinecie, przeglądając dokumenty. Po otworzeniu jednej z wielu zaległych teczek, jej oczy zwęziły się, a uważny obserwator mógłby w nich dostrzec iskierki szaleństwa, pomieszanego z gniewem oraz skrywanym przerażeniem. "Centaury", prychnęła w myślach. Doprawdy, nie mogła zrozumieć jak te potwory mogą żądać czegokolwiek. Więcej ziemi? Niedoczekanie! Skromnym zdaniem urzędniczki powinno się je odizolować, a najlepiej zamknąć w klatkach. Sama gotowa była zrobić wszystko, by pogrążyć durne szkapy i odebrać im wszelkie prawa. Według Dolores wystarczającą niedorzecznością był sam fakt, że takie mutanty w ogóle istnieją na tym świecie, zakłócając jego harmonię. Wstrząsnęła się z obrzydzeniem na samo wspomnienie czerwcowych wydarzeń. Przez dwa miesiące nie mogła dojść do siebie po porwaniu przez te obrzydliwe kreatury. I czyja to wina? No czyja? Na dodatek temu cholernemu szczeniakowi, Potterowi, znów wszystko uszło na sucho. Jak zwykle. Och, jak ona nienawidziła tego bachora, zasłużył na zgnicie w piekielnych odmętach. Drżące, serdelkowate palce, pełne starych pierścionków, zacisnęły się na papierach, a ropusza twarz wykrzywiła się w grymasie wściekłości. Dolores odetchnęła głęboko, starając się zachować spokój. Podniosła głowę i rozejrzała się, lustrując różowe ściany, zdobione wielkimi kwiatami. Gdzieniegdzie przymocowane zostały niewielkie półeczki, na których porozstawiane były przeróżne flakony, wazoniki i ozdobne talerzyki z wizerunkami puchatych kociaków. Zmarszczyła nieznacznie brwi, stwierdzając, że powinna dokupić kilka porcelanowych ozdóbek. Koniecznie. Koty będą idealne. Malutkie, słodziutkie kociątka... Po chwili jej wzrok padł na zegar w wielkiej, złotej oprawie. Zerknęła na wskazówki, po których brykał miniaturowy, biały kotek. Już po północy, jakże ten czas szybko płynie.

- Amando.
- Tak? - Do gabinetu zajrzała młoda, drobna blondynka, która pełniła obecnie rolę jej asystentki. - Wołała pani?
- Sądzę, że wystarczy na dziś. - Dolores posłała dziewczynie promienny uśmiech. - Pora wracać do domu.
- Tak, oczywiście, proszę pani. W takim razie pójdę po swoje rzeczy i...
- Och, nie, nie, skarbie. - Kobieta przybrała zatroskany wyraz twarzy, choć jej mętne ślepia wyrażały czystą złośliwość. - Przykro mi bardzo, najwyraźniej wprowadziłam cię nieuważnie w błąd. To ja wracam do domu. Ty musisz uporządkować jeszcze te dokumenty. - Po tych słowach wskazała piętrzący się na biurku, pokaźny stos.
- Tak... Oczywiście. - Amanda wyraźnie skurczyła się w sobie, podchodząc do biurka. 
- Tylko nie siedź za długo, tak już późno - dodała urzędniczka, przypatrując się jak dziewczyna próbuje unieść grube teczki. - Życzę miłej nocy, kochanie. Dobranoc.
- Uch... Tak. Dobranoc.

Gdy tylko asystentka zniknęła, uginając się pod ciężarem papierów, Umbridge zachichotała z satysfakcją. Niech głupia dziewucha wie, co znaczy ciężka praca. Ona bynajmniej nie zamierza niczego jej ułatwiać. Podniosła się ociężale, wygładziła różową spódnicę, poprawiła spięte w koka, mysie włosy i wolnym krokiem ruszyła w stronę kominka. Chwyciła garść proszku Fiuu i wkroczyła w zielone płomienie, przenosząc się do swego mieszkania. Wystarczył jeden rzut oka na salon, by znów zalała ją fala wściekłości. Zmarszczyła z obrzydzeniem nos, przyglądając się pomieszczeniu. Po tym jak Knot, by ratować się przed dymisją, postanowił odsunąć od władzy dawnych współpracowników, tym samym pozbawiając Dolores posady starszego podsekretarza, kobieta straciła także prestiżową pozycję w Wizengamocie, co okazało się równoznaczne z utratą znacznej części pensji oraz wszelakich wpływów. Efekt końcowy był taki, iż zmuszona została do opuszczenia luksusowej willi i zamieszkania w tym śmiesznie małym mieszkaniu. Zupełnie nie interesował jej fakt, że "obskurna nora", jak zwykła je nazywać, w rzeczywistości była całkiem sporym, eleganckim apartamentem. No cóż, w porównaniu z wcześniejszym lokum, nowe wydawało jej się zmurszałą meliną. Umbridge wykrzywiła się z wyraźnym wstrętem i ruszyła w stronę sypialni. Zatrzymała się nagle przed drzwiami, zastygając w bezruchu, kiedy kątem oka dostrzegła nieznaczny ruch. Odwróciła się szybko, lecz nie zobaczyła nic podejrzanego. Wszystko stało na swoim miejscu, zupełnie tak, jak zostawiła to przed wyjściem do pracy. Najwyraźniej musiało jej się wydawać. Ponownie zwróciła się w kierunku drzwi. Położyła rękę na klamce i uchyliła je, wzdychając nad niesprawiedliwym losem. Nie dane jej jednak było przekroczenie progu sypialni, gdyż w tej samej chwili w plecy kobiety uderzył czerwony promień zaklęcia oszałamiającego. Upadła z łoskotem na podłogę, ostatkiem świadomości rejestrując wysoką sylwetkę, odzianą w czarną szatę. Potem zapadła ciemność.

Lucjusz Malfoy wyłonił się z cienia, podchodząc do nieprzytomnej urzędniczki. Zlustrował uważnie pulchne ciało wciśnięte w przymałą, różową garsonkę, a na jego przystojnej twarzy pojawił się grymas obrzydzenia. Odwrócił wzrok, czując, że jeszcze chwila, a naprawdę zrobi mu się niedobrze. Wszystko w tym miejscu, łącznie z jego właścicielką, skutecznie godziło w zmysł estetyczny i subtelny smak mężczyzny. Nie odnalazł ani jednej rzeczy, która nie poraziłaby go swym kiczem lub absolutną pretensjonalnością. Nie wspominając o tym, iż jeśli istniał kolor, którego Lucjusz nie znosił całym sobą, to był nim właśnie róż. Miał niezmierną ochotę uciec z krzykiem, nie zważając na swe arystokratyczne korzenie. Gdyby tylko Malfoy nie tkwił obecnie w tak niekorzystnym dla niego położeniu, a jego pozycja, jako śmierciożercy, byłaby tak wysoka jak jeszcze niecały miesiąc temu, bez wahania wyręczyłby się którymś z podwładnych. Niestety, nie mógł sobie na to pozwolić. Stalowe oczy zabłysły odrazą, gdy zbliżył się do nieruchomego ciała i pochylił nieznacznie, zaciskając dłoń na ręce ofiary. Deportował się z cichym trzaskiem do Czarnego Dworu, natychmiast cofając dłoń z powrotem i powstrzymując odruch wytarcia jej w szatę.

- Mobilicorpus - mruknął i podążył w stronę kamiennych schodów, lewitując za sobą nieprzytomną kobietę.

Nigdy by się do tego nie przyznał, ale dziką satysfakcję sprawiało mu szorowanie ciałem Umbridge po wilgotnych, zapleśniałych ścianach oraz chropowatej podłodze. Oczywiście działo się to całkowicie przypadkowo, Malfoyowie nie posuwają się przecież do tak niskich zagrywek dla poprawy własnego nastroju. Dotarł w końcu do najmniejszej, najbardziej obskurnej celi, gdzie czekał już na niego Nott.

- No nareszcie, co tak długo? - William skrzywił się, spoglądając na uśpioną Dolores. - Co za obrzydliwe babsko. Teraz już nie dziwię się, że Czarny Pan kazał ją umieścić właśnie tutaj. Nawet mugoli trzyma w lepszych warunkach.
- A i owszem - mruknął Lucjusz, wrzucając kobietę do celi i zatrzaskując z hukiem drzwi. - Może ty orientujesz się cóż takiego to różowe paskudztwo uczyniło?
- Lucjuszu! - Oczy Notta zalśniły rozbawieniem, kiedy ruszyli, chcąc jak najszybciej wydostać się z lochów. - Jakże to tak? Przecież jeszcze niedawno, o ile dobrze sobie przypominam, żyliście w całkiem dobrej komitywie.
- Nie koloryzuj, Will. - Malfoy prychnął, przyspieszając kroku. - Dobrze wiesz, że utrzymywałem z nią kontakt, bo była przydatna jako Wielki Inkwizytor.
- A gdzie ty tak pędzisz?
- Do Czarnego Pana.
- Ach, no tak. - Nott zatrzymał się, kiedy znaleźli się w holu, a na jego twarzy pojawił się niepokój. - Lucjuszu, bądź ostrożny, dobrze?
- Nie musisz mnie pouczać - warknął arystokrata. - Wiem jak zachowywać się w obecności naszego Mistrza.
- Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło.
- Tak wiem, a teraz pozwól, że już pójdę. - Lucjusz westchnął, kiwając lekko głową. - Pan nie lubi czekać.
- Dobrze, idź.

William stał jeszcze przez chwilę, patrząc na oddalającego się przyjaciela. Miał nadzieję, że ich Lord jest dziś w dobrym humorze. O ile w jego przypadku można w ogóle mówić o czymś takim.
Tymczasem Lucjusz zatrzymał się przed gabinetem Czarnego Pana i zapukał w dębowe drzwi, oczekując zaproszenia. Po chwili rozległ się cichy głos, zezwalający na wejście, więc Malfoy wkroczył do pomieszczenia, kłaniając się siedzącemu za biurkiem mężczyźnie.

- Mój Panie.
- Streszczaj się.
- Zadanie wykonane.
- Dobrze. - Czarnoksiężnik podniósł na niego wzrok, a jego wargi wygięły się z satysfakcją. - Nareszcie udało ci się spełnić polecenie, Lucjuszu. Czyżby to stanowiło zapowiedź powrotu twej dobrej passy?
- Staram się, by być godnym twej służby, Panie.
- Ty nie masz się starać, Lucjuszu, nic mi po tym. Ty masz godnie reprezentować pozycję śmierciożercy Wewnętrznego Kręgu, dlatego też pozwolę sobie wyrazić nadzieję, iż nie spoczniesz znów na laurach.
- Oczywiście, Mój Panie. To wielkie szczęście stać u twego boku
- Daruj sobie zbędne pochlebstwa. - Voldemort obserwował zestresowanego mężczyznę, mrużąc szkarłatne oczy. - Pragnę ci przypomnieć, że gdyby nie Mortis, już dawno by cię z nami nie było. Nie zawiedź mnie ponownie, bo nawet on nie będzie w stanie cię uratować.
- Rozumiem. Już nigdy cię nie zawiodę, Panie, dziękuję za okazaną mi łaskę.
- Nie mnie należą się podziękowania. Możesz odejść.
- Tak jest, Mój Panie. 


+++

Harry od samego rana krążył po dormitorium, mając straszny mętlik w głowie. Nigdy wcześniej nie widział, by Tom wpadł w taką furię. I to dlaczego? Dlatego, że ktoś jego, Harry'ego, skrzywdził. Nie był w stanie powstrzymać szerokiego uśmiechu. Prawdę mówiąc z trudem powstrzymywał się przed skakaniem z radości. No bo przecież z reakcji mężczyzny wynikało, że jednak w jakiś sposób musi mu na nim zależeć. Inaczej nie przyjąłby tego z tak wielką wściekłością, prawda? Gdyby zainteresowanie Potterem było tylko chwilowym kaprysem czarnoksiężnika lub gdyby chłopak stanowił wyłącznie broń w tej wojnie, to Tom miałby głęboko gdzieś to, że ktoś, kiedyś go okaleczył, zostawiając na pamiątkę paskudną bliznę. Choć z drugiej strony... czy mogło kryć się za tym coś więcej niż zaborczość? Znając Riddle'a, to w zasadzie mógł być wystarczający powód, by ten wpadł w furię. Och, Harry tak bardzo chciał, by kryło się za tym coś więcej! Czuł się jak zagubione dziecko, które nagle dostało niesamowity prezent od losu. Salazarze! Tak, doskonale wiedział, że zachowuje się niczym rozhisteryzowana nastolatka, wzdychająca do swego idola, ale naprawdę nic nie mógł na to poradzić. Roznosiła go energia, nie mógł już doczekać się wieczora, gdy przeniesie się znów do Czarnego Dworu i go zobaczy i razem zajmą się tą wstrętną, różową ropuchą. Poza tym znowu go pocałował... Przymknął z zadowoleniem powieki, a jego dłoń powędrowała do ust, kiedy przypominał sobie dotyk tych subtelnych, kuszących warg, tak namiętnie łączących się z jego własnymi.

- Mortis?
- Taaak?
- Wszystko w porządku?
- Mhmm...
- Mortis.
- ...
- Harry!
- Hmm...? - Potter otworzył oczy, zerkając na przyjaciela, który przypatrywał mu się podejrzliwie. - No co? - burknął, stwierdzając, że faktycznie musiał wyglądać co najmniej idiotycznie, stojąc na środku sypialni i szczerząc się jak głupek.
- Gadaj.
- Ale co?
- Cały tydzień chodziłeś wściekły, a dzisiaj nie dość, że się uśmiechasz, to jeszcze co chwilę odlatujesz.
- Byłem tam wczoraj.
- Prawie codziennie tam jesteś. 
- Ale wczoraj byłem u Toma.
- Przecież miałeś się z nim nie spotykać.
- Wezwał mnie.
- No i?
- Znów to zrobiłem.
- Co?
- A jak myślisz?
- No nie wiem. - Nott usiadł na łóżku, marszcząc w zamyśleniu brwi. - Powiesz w końcu?
- Theo, no! Jak możesz się nie domyślać?
- Zaraz, chwila... - Na twarzy chłopaka pojawiło się zrozumienie. - Pocałowałeś go?
- Tak...
- Żartujesz? I co?
- Było cudownie. Cholera, Theo, ja naprawdę całkiem straciłem dla niego głowę.
- To... super.
- Prawda? 

Harry roześmiał się, nie dostrzegając lekkiego zawahania w głosie Ślizgona i zniknął w łazience. Nott tymczasem siedział bez ruchu, utkwiwszy pusty wzrok w ścianie. Martwił się o niego. Nie dało się ukryć, że jego przyjaciel nie mógł trafić gorzej z ulokowaniem swych uczuć. Jak to się stało, że pokochał tak bezlitosnego, zimnego mężczyznę? Owszem, Theo nie był ślepy. Nie był w stanie zaprzeczyć, że Czarny Pan to niezwykle przystojny, nawet piękny, a przy tym również inteligentny i fascynujący mężczyzna. Miał w sobie coś przyciągającego. Jakąś hipnotyzującą siłę, która sprawiała, że ludzie podążali za nim, praktycznie o nic nie pytając. Nie bez powodu Theo opowiedział się po jego stronie. Ale... No właśnie. "Ale". Chłopak nie potrafił wyobrazić sobie, że można obdarzyć kogoś takiego miłością. To przecież Czarny Pan! Tak niedostępny, nieczuły... Wydawał się całkowicie pozbawiony ludzkich emocji. Poza tym piękno mężczyzny go onieśmielało. Wydawało mu się jakieś takie nierealne, nienaturalne. Przytłaczające. Dlaczego Harry tego nie widzi? Jak może twierdzić, że Czarny Pan jest idealny? A może dla niego naprawdę taki był? Może Harry'ego to właśnie pociąga? Zresztą, nad czym on się zastanawia... Wystarczy spojrzeć na Marco. Marco, urzekająco pięknego wampira, który bez problemu zdobył jego przyjaciela. Theo po prostu wolał mężczyzn o zwykłej, nienachalnej urodzie. Przystojnych, ale... ludzkich. Jak Harry. Choć i jego wygląd ulegał powolnej zmianie. Czarna Magia wpływała na niego, oddziałując nie tylko na duszę, ale także rysy twarzy, spojrzenie, a nawet sposób poruszania się. I choć zmiany te były bardzo nieznaczne, to Theo je zauważał. Theo zauważał bardzo wiele. Może nawet zbyt wiele. Czy Mortis naprawdę łudzi się, że zdoła zdobyć serce Lorda Voldemorta? On w ogóle ma serce? Theo śmiał wątpić. Choć z drugiej strony, kto inny mógłby wzbudzić zainteresowanie, jeśli nie nawet jakieś głębsze uczucia w czarnoksiężniku, niż Mortis? Jednego był pewny, jeśli nie uda się to jemu, to nie dokona tego nikt. Miał cichą nadzieję na to, że mimo wszystko jego przyjaciel będzie szczęśliwy. Nott nie chciał, by Harry cierpiał. Nie zniósłby tego.

Czasem, ale tylko czasem, naprawdę rzadko, kiedy czarne noce dłużyły się, a Harry nie wracał z Dworu, mimo że niedługo miało już świtać, Theo zastanawiał się jakby to było, gdyby poznali się wcześniej. 

Gdyby Harry nie przekonał Tiary, by umieściła go w Gryffindorze. Zastanawiał się, czy może wtedy nie wracałby tak późno. Czy w ogóle znikałby tak często. A może nie znikałby w ogóle, woląc zostać. Ale Theo prędko odsuwał od siebie takie myśli, niebezpieczne myśli, przeklinając się za pozbawione sensu gdybanie. Bo to by nic nie zmieniło. Uśmiechnął się z goryczą, zaciskając mocno powieki. To nie miało sensu. Dlaczego znów to robi? Tylko przysparza sobie niepotrzebnego bólu. Wiedział przecież, że Potter darzy go wyłącznie przyjaźnią i to się nie zmieni. Szczególnie teraz, gdy oddał swe serce Czarnemu Panu. Miał ochotę roześmiać się szaleńczo, zdając sobie sprawę z tego, że jedynym, co mu pozostało, jest trwanie u boku Harry'ego i bycie mu podporą. Oparciem w trudnych chwilach, których z pewnością nie zabraknie. I choć mógłby teraz wpaść do łazienki i powiedzieć mu, wykrzyczeć, że jest tutaj, czy on nie widzi? Przecież on jest z nim i zawsze będzie. I mógłby powiedzieć mu jeszcze wiele rzeczy, mniej lub bardziej sensownych, ale dobrze wiedział, że nigdy się na to nie odważy. Był zbyt wielkim tchórzem. Bo nie byłby w stanie znieść, nie daj Merlinie, tych zielonych oczu przepełnionych litością, czy współczuciem. I jedyne, co mógłby tym osiągnąć, to stracić go. Stracić i już nie odzyskać. Pokręcił głową i wyprostował się, przywołując na twarz zwykłą maskę. Musi wziąć się w garść. Da radę. Usłyszał skrzypnięcie drzwi, w których stanął obiekt jego rozmyślań.

- To co? Obiad?
- Jasne.

Zresztą, przecież nie był nawet pewny o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi. Być może tylko mu się wydaje, być może to nie jest prawdziwe. Może odbija mu z tej samotności i niekończących się nocy, kiedy czeka i czeka, choć mógłby dawno już spać, a jego wciąż nie ma. Ale w takim razie dlaczego czeka? Odegnał prędko złe myśli. Harry jest jego najlepszym przyjacielem i tak już zostanie. Uśmiechnął się do chłopaka, który czekał na niego przy drzwiach. Harry odwzajemnił uśmiech, patrząc na niego z radością. I Theo wiedział, że będzie dobrze. Harry był przy nim i był szczęśliwy, a to było przecież najważniejsze. Tak. Wszystko będzie dobrze. 


+++

Dwaj mężczyźni siedzieli na wygodnych tronach, oczekując na pojawienie się śmierciożerców. Potter uśmiechał się delikatnie, obserwując ukradkiem Toma, który wciąż jeszcze wydawał się niespokojny i mierzył wściekłym wzrokiem kulącego się w kącie Glizdogona. Harry pokręcił z niedowierzaniem głową. Pettigrew wyglądał jakby lada chwila miał wyzionąć ducha. Czy on naprawdę nie rozumie, że takim zachowaniem doprowadza Toma do jeszcze większej wściekłości? Gdzie ten facet podział głowę? Przerwał swe rozmyślania, gdy potężne drzwi sali otworzyły się i postacie w czarnych szatach poczęły zajmować swoje zwykłe pozycje, rzucając niespokojne spojrzenia w kierunku Voldemorta. Tak właściwie, to Harry wcale im się nie dziwił. Widok naprawdę rozzłoszczonego Toma był rzadki i zazwyczaj nie wróżył nic dobrego. Nie, błąd. Widok wściekłego Toma nigdy nie wróżył nic dobrego. Minęła jeszcze dobra minuta, a może nawet dwie, kiedy w końcu zapadła cisza.

- Witajcie, moi drodzy. Nastał dziś dzień, w którym będziemy świętować, a powód tego jest, zaiste, niezwykłej wręcz wagi. Swą obecnością zaszczycił nas gość specjalny. - Marvolo uśmiechnął się wyjątkowo nieprzyjemnie, wskazując dłonią boczne drzwi. - Lucjuszu, czyń honory.
- Tak jest, Mój Panie. 

Mężczyzna uchylił lewe skrzydło, a oczom zebranych ukazała się wyraźnie przerażona kobieta, która, zmuszona zaklęciem, kroczyła w stronę podestu, kłaniając się po drodze mijanym śmierciożercom. Wielu z nich rozpoznało w niej Wielkiego Inkwizytora Hogwartu oraz byłego już członka Wizengamotu, zastanawiając się dlaczego ich Lord zainteresował się nic nie znaczącą obecnie urzędniczką. Byli pewni, że czeka ich piękne przedstawienie. Doskonale wiedzieli, co Mistrz ma na myśli, mówiąc o świętowaniu. Tylko czym przyszła ofiara sobie na to zasłużyła?

- Niektórzy z was doskonale znają naszego gościa - syknął Voldemort, wbijając w czarownicę mordercze spojrzenie, co spowodowało, że jej wyłupiaste oczy wytrzeszczyły się jeszcze bardziej, a z gardła wyrwał się przeraźliwy pisk. - Pozostałym zaś przedstawiam Dolores Jane Umbridge. 
- Och, pani profesor! - Radosny okrzyk Mortisa wprawił śmierciożerców w osłupienie. - Jakże miło panią widzieć!
- Potter! - Umbridge dopiero teraz zwróciła uwagę na Harry'ego, niemalże wypluwając jego nazwisko. Harry był pod wrażeniem. Jak do tej pory udawało się to jedynie Mistrzowi Eliksirów.
- Rozpoznała mnie pani! - ucieszył się komicznie. - Mam nadzieję, że nie ma mi pani za złe naszego ostatniego spotkania? Wyszło to dość niefortunnie, choć jestem pewny, że centaury ugościły panią odpowiednio.

Na sali dało się słyszeć śmiechy. Do wielu osób dotarła wieść o małej przygodzie urzędniczki, z której ostatecznie wyratował ją Dumbledore. Kobieta sporo czasu spędziła w Świętym Mungu, nie mogąc dojść do siebie po tym wydarzeniu.

- Tyyyyy...! - Dolores wydała z siebie przeraźliwy skrzek. - Zgnijesz w Azkabanie, już ja się o to postaram!
- Raczej wątpię. - Mimika twarzy Pottera zmieniła się diametralnie. Zniknęła sztuczna wesołość. Obecnie na obliczu chłopaka gościła maska bez wyrazu. - Przykro mi to stwierdzić, ale raczej tego nie dożyjesz.
- Jak śmiesz! Grozisz mi? Ty?!
- Skądże. Ja tylko stwierdzam fakt.
- Ty nędzny pyszałku, śmieciu półkrwi, jak śmiesz...
- Dość! - Voldemort wstał, mrużąc wściekle oczy. - Doprawdy, ktoś tu chyba zapomniał, gdzie się znajduje. A raczej przed kim. Crucio!

Wielu śmierciożerców poczuło satysfakcję, kiedy klątwa uderzyła w Umbridge, która upadła na posadzkę, wrzeszcząc wniebogłosy i miotając się u ich stóp. No cóż, jako Wielki Inkwizytor naraziła się nie tylko uczniom. Nie wspominając o rzeczach, które działy się, gdy zasiadała w Wizengamocie. 

- Myślicie, że się boję! - Zaklęcie ustąpiło i podniosła się z trudem, wskazując palcem śmierciożerców, a z jej przekrwionych, wyłupiastych oczu wyzierało szaleństwo. - Teraz się śmiejecie, ale później... Później wszyscy pożałujecie. Jestem urzędnikiem ministerstwa! Ja mam znajomości! Zgnijecie w Azkabanie, podłe szumowiny! A ty! - Wskazała na Pottera, który przyglądał się temu z uprzejmym zainteresowaniem. - Ty wylecisz ze szkoły!
- Już to chyba kiedyś słyszałem.
- Czego ode mnie chcecie?! 
- Nie domyślasz się?
- Nie mam pojęcia, nic nie zrobiłam!
- To kwestia sporna - stwierdził Riddle, ponownie zasiadając na tronie.
- Wypuśćcie mnie, a dam wam wszystko, czego chcecie!
- Ależ, moja droga Dolores, nie posiadasz nic, co mogłoby nas zainteresować. - Szkarłatne tęczówki błyskały niebezpiecznie, wpatrując się w spanikowaną urzędniczkę. Ta szkaradna postać zapłaci najwyższą cenę, za naruszenie jego własności. - Czas pokazać Dolores słynną gościnność Lorda Voldemorta. Wewnętrzny Krąg ma trzy rundy.

Trzynaście postaci, w wyróżniających się srebrnych maskach, opuściło dotąd zajmowane pozycje, zbliżając się do miotającej się w panice kobiety. Gdyby tylko mogła zobaczyć ich twarze, dostrzegłaby wyłącznie nienawiść, obrzydzenie, dziką radość oraz triumf. Nienawidzili jej. Gardzili nią. I mieli zamiar jej to pokazać. Przedstawienie się rozpoczęło. Pierwsze zaklęcie posłał Nott, wyrywając z ofiary przeraźliwy wrzask, kiedy ciało urzędniczki zajęły czarne płomienie, nie spalając jej jednak, ale przysparzając bólu, który by temu towarzyszył. A był to dopiero początek. Później, kolejno Yaxley, Rookwood, rodzeństwo Carrow, Dołohow i bracia Lestrange, poczęstowali ją swymi specjałami, zapewniając wrażenia, których nie będzie w stanie nigdy zapomnieć. Mistrz Eliksirów potraktował kobietę bardzo nieprzyjemnym zaklęciem przywołującym widma demonów, widocznych jedynie w umyśle ofiary, po czym rozkoszował się przerażeniem na jej ropuszej twarzy. Co najciekawsze, rany zadane przez to urojenie, naprawdę pojawiały się na jej ciele. Rozstrojony umysł nie był w stanie rozróżnić już fikcji od rzeczywistości. Lucjusz zastosował klątwę zatrutych noży, Morvant łamanie i ponowne zrastanie się kości, wzbogacone o chwilową ślepotę, Bella, śmiejąc się szaleńczo, posłała w Umbridge zaklęcie powodujące rozległe rany, a Evan posłużył się swym ulubionym wrzeniem krwi. Następna runda wyglądała podobnie, jednakże w trzeciej Snape zakłócił kolejność, podając byłej pani profesor eliksir wzmagający doznania, sprawiając, iż każdą torturę odczuwała podwójnie. W końcu zmasakrowane, nieprzytomne ciało opadło bezwładnie na posadzkę, a postacie pokłoniły się przed wyraźnie rozkoszującym się każdym krzykiem Riddle'em i wróciły na swoje miejsca. 

- Piękny pokaz - wysyczał Tom z uznaniem. - Prawda, moi drodzy? Ci, którzy jak dotąd nie mieli okazji przekonać się dlaczego mój Wewnętrzny Krąg składa się właśnie z tych ludzi, poznali właśnie część ich umiejętności, a wierzcie mi, to nie wszystko na co ich stać. Choć nasz gość wydawał się nie doceniać przedstawienia. Dolores sprawia wrażenie absolutnie znudzonej. Zasnęła, wyobrażacie sobie? Jakie to przykre. - Utkwił wzrok w okrutnie poranionym ciele kobiety, jakby się nad czymś zastanawiając. Po chwili odezwał się ponownie. - Severusie, podaj Dolores eliksir podtrzymujący funkcje życiowe. Nie możemy przecież pozwolić, by opuściła przyjęcie wydane na jej cześć. - Uśmiechnął się drwiąco, kiedy Snape spełnił polecenie, a Umbridge otworzyła oczy. - Moja droga, wciąż nie domyślasz się dlaczegóż to zaprosiliśmy cię dzisiaj?
- Jaa... - wycharczała. - Nie rozumiem.
- Cóż, trudno. Pozwolę więc sobie dokonać prezentacji twych poglądów. - Skierował wzrok na tłum śmierciożerców. - Mam zaszczyt omówić dziś z wami coś, z istnienia czego wszyscy doskonale zdajecie sobie sprawę i Dolores nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. To coś wszechobecnego i niepodzielnie panującego w naszym życiu. Towarzyszyło nam kiedyś, towarzyszy dzisiaj, towarzyszyć będzie zawsze. Jedni, sięgając po to, mają nadzieję osiągnąć zamierzony cel lub określoną korzyść. Inni używają tego jako broni. Niektórzy, może nawet większość, pragną podnieść w ten sposób własną wartość, innym razem robią to dla ochrony kogoś lub po prostu tak zaplątali się we własnych słowach i czynach, iż biorą to za swoisty sposób na życie. Domyślacie się o czym mowa? Tak. Na pewno. I nie mylicie się. Mam na myśli kłamstwo. Pytanie brzmi: dlaczego o tym mówię? Och, odpowiedź jest prosta. Któż z nas chciałby być okłamywanym, oszukiwanym? Oczywiście, nikt. Zastanawiacie się pewnie do czego dążę? Dlaczego poruszam ten temat? I, przede wszystkim, co ma z tym wspólnego Dolores? A oto i powód. Nasz gość również nie toleruje kłamstw, starając się je zwalczać. Cóż, to chwalebne, moja droga. - Szkarłatne tęczówki, w których ponownie zagościła furia, znów utkwiły w sponiewieranej kobiecie. - Jednakże sposób w jaki wyrażasz swe skromne zdanie jest wysoce nieodpowiedni. Ośmieliłaś się naruszyć coś, co należy do mnie. A skoro należy do mnie, tylko i wyłącznie do mnie, to nikt, powtarzam, nikt inny, nie ma prawa tego tknąć! 

Przy ostatnich słowach Voldemort zerwał się z tronu, a przerażeni tym wybuchem słudzy zadrżeli mimowolnie. Umbridge otwierała i zamykała usta, próbując zrozumieć coś, cokolwiek, lecz nadaremno. Przynajmniej dopóki jej wzrok nie padł na Pottera. Zbladła przeraźliwie, przenosząc przerażone, mętne spojrzenie od Toma do Harry'ego, a na jej czole zaperliły się krople potu. Na pulchnej, zakrwawionej twarzy pojawiło się zrozumienie, bezgraniczny szok i przerażenie. 

- Och, przypomniałaś sobie. Jak miło.

Riddle wyciągnął różdżkę, pozbawiając kobietę ubrań i sprawiając, że pisnęła rozpaczliwie, gdyż przez zdarte od krzyku gardło nie potrafiło wydobyć się nic innego. Łkała bezgłośnie, starając się zasłonić przed kpiącymi, pełnymi obrzydzenia spojrzeniami śmierciożerców, choć tak właściwie jej nagość nie robiła wielkiej różnicy, ponieważ po sesji tortur różowa garsonka zmieniła się w żałośnie zwisające z niej strzępy materiału. Jednak przeliczyła się, sądząc, że nie spotka jej już nic gorszego ponad to, co zafundował jej Wewnętrzny Krąg. Twarz Umbridge wykrzywiła się w potwornym grymasie, a usta otworzyły się w niemym krzyku, gdy na jej skórze zaczęły pojawiać się wyryte głęboko słowa, układające się w napisy: "Nie będę opowiadać kłamstw", pokrywające każdy cal jej ciała. Po kilku sekundach zapłonęły, utrwalając się, a kobieta po raz kolejny, pomimo zażycia bardzo silnych eliksirów, straciła przytomność. Usatysfakcjonowany Voldemort rozsiadł się wygodnie na tronie, wpatrując się w swe dzieło.

- Lucjuszu, odprowadź gościa do jego komnaty. A wy - zwrócił się do pozostałych zwolenników - macie trzy dni. Trzy dni, w trakcie których każdy z was ma prawo uczynić z Dolores cokolwiek tylko zechce. Jednak uprzedzam, ma żyć. Osobiście zakończę jej marny żywot.

wtorek, 4 grudnia 2012

Rozdział XXX

Aksa - cieszę się, że tak sądzisz;) A Tom pojawi się dzisiaj.
kajka vel Etna - i bardzo dobrze, że zwracasz uwagę. Ktoś musi mnie sprowadzać raz po raz do parteru, żebym nie popadła w samozachwyt ;D 
Nimue - no ba, Voldemort nie byłby sobą, gdyby wciąż czegoś nie knuł, prawda?;) Poza tym trudno mu zrozumieć coś, czego przecież nigdy nie doświadczył. Pozostaje mieć nadzieję, że jakimś cudem na to wpadnie.
Lauviah - a wiesz, że sama nie wierzyłam w to, że pozwoliłam Evanowi zdominować Marco? Mam już  nawet niecne plany na przyszłość, ale o tym na razie sza;) Co do Toma... ano, zapomniał. Kto wie jakie będą tego konsekwencje...
peszek09 - witam i dziękuję za miłą opinię;)
Mariposa - doszłam do wniosku, że to właśnie ten sztylet mi nie pasował, bo zapomniałam czegoś dodać, ale w zasadzie to bez tego wyszło nawet lepiej niż planowałam. Poukładałam sobie wszystko w głowie i wiem już jak to dalej rozegram, ha!;)  
Spojrzenie zabójcy - dzięki;) Szczerze mówiąc ja też nie mogę doczekać się tego momentu, bo nabazgrałam sobie niedawno właśnie ten fragment. Powoli się do niego zbliżamy. Tak w ogóle, to masz świetny nick;)
Czarna - spoko, mnie też to dobija. Uzbierało mi się całkiem sporo zaległości na opowiadaniach, które czytam, muszę to jakoś nadrobić. I jasne, będę dalej informować;)
Revian - eee tam, nieważne kiedy, ważne że jest ;D Zaskoczyłam? To dobrze, lubię zaskakiwać;) Co do Toma... jak już to napisałam wyżej, on nie byłby sobą, gdyby czegoś nie knuł, no nie?;) Tak swoją drogą, faktycznie dziwny ten wyskok blogspota. No nic, ważne, że dało radę.
Kawaii-Neko - ojoj, mam nadzieję, że już Ci lepiej? W sumie ja też chora, ale nie tak poważnie. Nie wychorowałam się porządnie i tak to się za mną wlecze już z dobre dwa miesiące -.-

Okej, ktoś zwrócił uwagę na czcionkę. Pokombinowałam trochę i mam nadzieję, że ta jest lepsza, chociaż jeśli chcecie, to mogę zmienić na inną. Grunt, żeby to Wam się dobrze czytało;) Jakby co, to pisać.
Czas mnie goni i wstawiam rozdział właściwie na szybko, więc wybaczcie jeśli przeoczyłam jakieś błędy i śmiało mi je wytykajcie;)

Miłego czytania!

Wężomowa


***


Harry stał na dziedzińcu, wpatrując się w wirujące wokół płatki śniegu, które przykrywały powoli błonia puchatą kołdrą, osiadając przy okazji na jego włosach oraz czarnym, wełnianym swetrze. Nie było mu zimno, choć nie miał na sobie płaszcza ani nawet szaty. Jedynie szyję opatulił grubym, zielonym szalem, który dostał w prezencie od Tonks. Westchnął głęboko, obserwując wydobywającą się z jego ust parę. Czubkiem buta rysował na podłożu skomplikowane wzory. Czuł się źle. Bardzo, bardzo źle. Podminowany, zdezorientowany, okropnie niespokojny. Minęło kilka dni. Dokładnie pięć, straszliwie dłużących się dni, które stały się dla niego istną torturą. Chodził z kąta w kąt, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, włócząc się niczym zombie nie tylko po korytarzach Hogwartu, ale także Czarnego Dworu, warcząc zarówno na uczniów, jak i śmierciożerców. Śmiało można stwierdzić, iż niejedna osoba padła ofiarą jego narastającej frustracji. Doszło już nawet do tego, że większość zwolenników Voldemorta znikała w tajemniczy sposób, kiedy tylko pojawiał się na horyzoncie, krocząc w ich stronę niczym chmura gradowa, zwiastująca nadciągającą nawałnicę. Wydawało się, że już do perfekcji opanowali oni schodzenie mu z drogi, zwłaszcza od incydentu z Glizdogonem, który to nierozważnie zapytał Pottera dlaczego ten podpalił biblioteczkę. No cóż, biedny Pettigrew nie mógł przewidzieć, iż to z pozoru niewinne pytanie wywoła burzę z piorunami. Evan stwierdził później, że Peter i tak miał wyjątkowe szczęście kończąc jedynie z wyjątkowo paskudną wysypką i piekącymi bąblami, których nie był w stanie pozbyć się przez kilkanaście godzin, gdyż nie chciały ustąpić nawet po zaaplikowaniu najlepszych maści Severusa. W zasadzie wyglądało na to, że wyłącznie Rosier i Marco mogli zbliżyć się do Pottera na dość bliską odległość, wychodząc z tego bez żadnego szwanku. I tylko oni znali powód takiego zachowania Ślizgona. 

A powód był prosty. 

Otóż Czarny Pan zachowywał się w stosunku do niego dokładnie tak jak wcześniej, zupełnie jakby nic się pomiędzy nimi nie wydarzyło. Harry'ego, który praktycznie bez ustanku rozmyślał o pamiętnym pocałunku nad jeziorem, pragnąc ponownie zaznać upajającej bliskości Voldemorta, doprowadzało to niemal do szaleństwa. Chciał go, tak bardzo, aż do bólu. Wciąż jeszcze przechodziły go dreszcze na wspomnienie cudownego wieczoru. Tymczasem postępowanie czarnoksiężnika doprowadzało chłopaka do stanu, w którym gotów był już niemalże błagać go o choćby chwilę uwagi. O to, by ponownie wtulić się w silne ramiona, zatopić w szkarłatnym spojrzeniu, całować kuszące usta... 

Potter jęknął, kryjąc twarz w dłoniach. Napawało go to przerażeniem. Naprawdę mógłby to zrobić? Nie. Nie ma mowy. Tyle godności jeszcze w sobie ma. Tylko na jak długo mu jej wystarczy? Jeżeli to się nie skończy, jeśli Tom dalej będzie ignorował ich pocałunek, udając, że nic się nie stało, to rzeczywiście w końcu zwariuje. Pokręcił ze zrezygnowaniem głową. Może jednak warto posłuchać rady Rosiera? Na początku uznał ją za bezsensowną, ale przecież mężczyzna nie kazałby mu zachowywać się tak, a nie inaczej, gdyby miało okazać się to zupełnie bezcelowe, prawda? No i Marco go poparł. Poza tym w świetle ostatnich wydarzeń... Co mu szkodzi? Gorzej być już chyba nie może. Tak. Zrobi to. Nie będzie bezczynnie czekał, aż Tom łaskawie zwróci na niego uwagę. Nie pozwoli sobie więcej na okazanie słabości. W zasadzie, jak tak o tym rozmyślał, to doszedł do wniosku, że jego ostatnie zachowanie z każdą kolejną chwilą stawało się coraz bardziej żałosne. Czy on sam chciałby kogoś takiego? Oczywiście, że nie! 

Ruszył z miejsca, rozpoczynając szaleńczą wędrówkę po dziedzińcu, nie zważając na uczniów, którzy umykali z jego drogi, posyłając mu co najmniej zdezorientowane spojrzenia. 

Tak być nie może. Na litość Salazara, jest przecież prawą ręką Voldemorta! To on, Harry, został okrzyknięty przez "Proroka Codziennego" Lordem Śmierci. Najwyższy czas wziąć się w garść. Będzie grał. Udawał, że wszystko jest w porządku. Ma to w końcu opanowane do perfekcji, prawda? Nie pozwoli się sobą bawić. Co prawda był boleśnie świadom, że zgodzi się na wszystko, czego tylko Tom zapragnie, że wystarczy, by ten kiwnął palcem, a Harry gotów byłby spełnić każde, najbardziej wymyślne życzenie, lecz jednocześnie nie chciał stać się dla niego zwykłą zabawką. Przedmiotem, który można odrzucić w kąt, gdy się znudzi. Nie zniósłby tego. Wiedział, że to trudne. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przed nim bardzo długa i wyboista droga, ale obecnie nie miał już nic do stracenia. Rozumiał swoje pragnienia i nie miał zamiaru tak po prostu z nich zrezygnować. Co z tego, że porywa się z motyką na słońce? Czekająca go nagroda warta jest każdego wysiłku. Dokona tego. Musi. Bo jego serce bije już teraz tylko w jednym celu.

Zmrużył oczy, kiedy na jego twarz wpłynął złośliwy, pełen zdecydowania uśmiech. Tak, zacznie od dzisiaj. Od teraz. Zawrócił nagle, wchodząc do zamku. Wparował do Wielkiej Sali, gdzie trwała właśnie kolacja, a kiedy nie dostrzegł przyjaciół, po prostu wyszedł, kierując się do Pokoju Życzeń. Zrobiło mu się odrobinę głupio, że tak ich ostatnio zaniedbał. Widział ich zaniepokojone twarze, ukradkowe zerknięcia, niepewną wymianę spojrzeń. Mimo to żaden z nich się nie wtrącał, czekając aż sam postanowi podzielić się swym problemem. Był im za to wdzięczny. Po Gryfonach, natrętnie wściubiających nosa w nie swoje sprawy, powściągliwość Ślizgonów okazała się dla Harry'ego prawdziwym darem. Co prawda dalej nie miał zamiaru wyjawiać im powodów swej frustracji, bo niby co miałby im powiedzieć? Słuchajcie, zakochałem się w Czarnym Panu? Dobre sobie. Chociaż w sumie... Mógł zaufać Theo. W momencie, kiedy pomyślał o chłopaku, napadła go fala wyrzutów sumienia. Theo... Jak mógł go tak odsunąć? Przecież do tej pory byli praktycznie nierozłączni. Nie chciał, by to wszystko odbiło się na ich relacji. Musi spędzać ze Ślizgonami więcej czasu, szczególnie z Nottem. Z tym postanowieniem dotarł w końcu na siódme piętro, wchodząc do ukrytego pomieszczenia. Nie mylił się. Siedzieli tam we czwórkę, przy kartach i Ognistej. Był nawet Ryan, który z czasem oswoił się z myślą, że przyjaźni się ze śmierciożercami. Zadziwiająco szybko przeszedł nad tym do porządku dziennego, wzbudzając tym kolejną falę podejrzeń u pozostałych. I tylko Harry wiedział tak naprawdę, co było powodem takiego postępowania chłopaka, ale w tym momencie nie miał zamiaru się nad tym rozwodzić.

- Cześć.
- Potter? - Draco zmarszczył brwi, zerkając na zegarek.
- Nie, Hagrid. - Harry przewrócił oczami. - Coś taki zdziwiony?
- Niee, no nic - mruknął, unosząc brew. - To wcale nie jest dziwne. Przecież spędzasz z nami każdy wieczór, prawda?
- Słuchajcie... - Potter rozsiadł się wygodnie na sofie, wpychając się między Theo i Ryana. - Powinienem was przeprosić.
- A i owszem, powinieneś. - Malfoy podniósł dumnie głowę, wysuwając podbródek niczym obrażone dziecko. - Słuchamy.
- No więc... Przepraszam.
- I tyle? Myślisz, że to wystarczy? - Arystokrata zmrużył oczy, obdarzając Harry'ego pobłażliwym uśmieszkiem. - O nie, mój drogi. Tak bez niczego? To się nie godzi. A gdzie whisky? Gdzie wino? Gdzie...
- Dracoooo - przerwał mu Zabini. - Wystarczy.
- No, ale powiedz, czy nie mam racji? Nawet czekoladek nie przyniósł!
- Przestań! - Blaise trzepnął chłopaka w tył głowy. - Zachowuj się.
- Że ja? Ja mam się zachowywać?! - Draco prawie się zapowietrzył. - I kto to mówi?!
- To nie Zabini strzela fochy jak pięciolatka - wtrącił Moore. - Trochę ogłady, Malfoy.
- Co...? - Draco tetralnie przyłożył jedną dłoń do czoła, a drugą do serca. - Mdleję, mości panowie.
- Głupek - parsknął Theo. - Uspokój się.
- I ty, Brutusie? - Blondyn wycelował w niego palcem. - Zdrada! Rycerzu mój! - wydarł się do siedzącego tuż obok Zabiniego, który skrzywił się na tak brutalne potraktowanie jego uszu. -  Do boju! Znieważono mnie!
- Spadaj, Smoczku.
- Ile on wypił? - zapytał Harry, zawzięcie mrugając, gdy Draco zaczął okładać Blaise'a poduszką.
- Na pewno więcej niż my - zaśmiał się Theo. - Wyjątkowo zasmakowała mu nowa nalewka mamy Blaise'a. Sam opróżnił ponad połowę butelki.
- I wszystko jasne.
- Wiesz, że mamy do pogadania? - spytał Nott, kiedy Moore zostawił ich samych, próbując ratować Zabiniego, a w efekcie dołączając do bitwy.
- Później - szepnął, przyglądając się z rozbawieniem walce przyjaciół. 

Kto by pomyślał, że pierwsza poduszkowa bitwa w dormitorium, tuż po pojawieniu się Ryana, zapoczątkuje kolejne, zupełnie spontaniczne? Poza tym jak on mógł unikać swoich Ślizgonów przez tak długi czas? No jak? Dopiero teraz poczuł, jak bardzo mu ich brakowało. Wymieniwszy z Theo porozumiewawcze spojrzenie, chwycili poduszki i rzucili się w wir zabawy.


+++

Kilka godzin później podpici Ślizgoni maszerowali pogrążonymi w mroku korytarzami, próbując dostać się do lochów, nie budząc przy tym śpiących od dawna portretów. Mieli szczęście, że Potter znalazł w wewnętrzenej kieszeni szaty Mapę Huncwotów, inaczej  czekałyby ich okropne kłopoty, gdyż nawet z jej pomocą mało brakowało, a wpadliby na Filcha patrolującego zamek. W ostatniej chwili udało im się umknąć jednym z tajnych przejść. Wieczór spędzony z przyjaciółmi sprawił, że Harry czuł się świetnie. Po raz pierwszy od kilku dni jego twarz zdobił szczery, wesoły, lekko pijacki uśmiech. W trakcie zabawy utwierdził się w przekonaniu, co do słuszności podjętej decyzji. Doszedł nawet do wniosku, iż ograniczy chwilowo wizyty w Czarnym Dworze jedynie do wypełniania swych obowiązków. Zachichotał pod nosem na myśl, że biedni śmierciożercy nareszcie odetchną, nie musząc chować się po kątach. Jemu przecież także dobrze to zrobi, prawda? Skoro nie będzie widywał wciąż i wciąż swego problemu, to może uda mu się w końcu poukładać myśli. Nieważne jak trudne się to okaże. Da radę. Musi. Chociaż, prawdę mówiąc, już teraz walczył ze sobą, by natychmiast się tam nie przenieść. Jednakże nie był jeszcze na tyle pijany, by nie zdawać sobie sprawy z faktu, że w takim stanie nie byłoby to wskazane. Kto wie, co zrobiłby tym razem? Odetchnął z ulgą, kiedy zwalił się na łóżko, tuż po przekroczeniu progu sypialni. Chwycił skrawek kołdry, zasłaniając oczy przed raniącym jego oczy światłem, które zapalił Theo.

- Nie chowaj się, Harry - usłyszał głos chłopaka. - Mieliśmy pogadać, pamiętasz?
- Musimy?
- Tak, musimy. A teraz mów.
- Ale co? - Wyjrzał spod nakrycia i uniósł się na lekko na łokciach, zerkając na przyjaciela.
- Nie udawaj, że nie wiesz o co chodzi.
- Kiedy ja...
- Harry! - Theo przerwał mu, opierając się o kolumnę przy jego głowie. - Mów.
- Nie wiem, czy powinienem.
- Dlaczego?
- Uznasz mnie za kretyna.
- Ale z ciebie głupek. - Nott pokręcił głową, wspinając się na łóżko i siadając okrakiem na jego biodrach. - Jesteś przecież moim najlepszym przyjacielem.
- Theo, ty moim też, naprawdę. Ale mimo wszystko nie sądzę, by to był dobry pomysł.
- A ja owszem. - Chłopak pochylił się nad nim, opierając dłonie po obu stronach jego głowy. - No? Wyduś to z siebie.
- Czy ja wiem... To naprawdę wyda ci się głupie.
- Nieważne, co powiesz. Nie uznam cię za kretyna.
- No dobra. - Harry przygryzł wargę, przesuwając nieświadomie dłońmi po rękach przyjaciela. - Tylko pamiętaj, że sam tego chciałeś. Chodzi o to, że... 

W tym momencie na korytarzu rozległ się donośny huk, następnie do ich uszu dobiegły siarczyste przekleństwa, a po chwili drzwi otworzyły się z trzaskiem, ukazując wyjątkowo rozczochraną czuprynę Zabiniego.

- Chłopaki, nie uwierzycie! 

Potter i Nott odwrócili głowy, zerkając na Ślizgona. Blaise zatrzymał się jak wryty, na przemian otwierając i zamykając usta na widok pozycji, w której zastał współdomowników.

- Yyy... To ten... No... To ja już pójdę. 

Wyraźnie zmieszany wycofał się szybko z pomieszczenia, zatrzaskując za sobą drzwi. Harry i Theo spojrzeli na siebie, po czym wybuchnęli głośnym śmiechem. Nott chwycił się za brzuch, opadając na posłanie tuż obok Pottera, który natychmiast ukrył twarz w jego ramieniu, czując jak po policzkach spływają mu łzy rozbawienia.

- Ale miał minę! - zawył. - Nigdy tego nie zapomnę.
- Taak! O ja, to było piękne!
- Theo? - zapytał Harry, gdy zdołał się trochę uspokoić. - Wiesz, że jutro nie dadzą nam spokoju?
- O nie - jęknął, krzywiąc się na wizję tego, co z pewnością czeka ich przy śniadaniu. - Trzeba będzie im wszystko wyjaśnić.
- Przyznajemy się?
- Eee, Harry, ty chyba nie...? 
- Ty durniu! - Potter uderzył lekko przyjaciela, widząc jego dziwne spojrzenie. - Zapomnij. Miałem na myśli to, czy przyznajemy się do swojej orientacji! To znaczy ja tak, nie mam zamiaru się z tym kryć, ale chodzi mi o ciebie. A ty co sobie pomyślałeś, zboku jeden, co?
- No co! To tak zabrzmiało!
- Tak, jasne.
- No tak! - Nott ułożył się wygodniej, wplątując dłoń we włosy Harry'ego, delikatnie przeczesując je palcami. - A teraz mów. Nie myślałeś chyba, że się wymigasz, Mortis?
- Dobra, ale naprawdę, słuchasz tego na własną odpowiedzialność. - Podciągnął się trochę wyżej, wygodnie układając głowę na ramieniu Theo. - Wszystko zaczęło się...


+++

Harry zamlaskał z niesmakiem, przecierając zaspane oczy. Skrzywił się, czując suchość w ustach i kłujący ból głowy. Zdecydowanie wczoraj przesadził z Ognistą. Dawno nie miał już tak potężnego kaca. Poruszył się, chcąc przesunąć się na brzeg łóżka, by sięgnąć do kufra po eliksir, jednak zamarł, wyczuwszy ciężar na swej klatce piersiowej. Zmarszczył brwi i zerknął w dół, dostrzegając czarne włosy wystające spod kołdry. Podniósł ją delikatnie, oddychając z ulgą, kiedy odkrył, że nadal ma na sobie ubranie. Wyswobodził się delikatnie z objęć Theo i wstał, wygrzebując zbawienny płyn, po czym udał się do łazienki. Opróżnił fiolkę jednym łykiem i odetchnąwszy z ulgą wszedł pod zimny prysznic. Spływająca po rozpalonym ciele woda przynosiła ukojenie i pozwalała rozjaśnić myśli. Powoli przypominał sobie wczorajszy wieczór i długą rozmowę z Theo oraz nagłe wtargnięcie Blaise'a. Będą musieli wyjaśnić pozostałym Ślizgonom wczorajszą sytuację, zanim ci wysnują błędne wnioski. Choć prawdopodobnie i tak już to zrobili. Usłyszał jak drzwi łazienki otwierają się, a po chwili do jego uszu dotarł cichy, zachrypnięty szept Notta.

- Harry?
- W kufrze.
- Dzięki.

Parsknął, słysząc nieskrywaną ulgę w głosie przyjaciela. Wyszedł z kabiny i opatulił się szczelnie puchatym ręcznikiem, ruszając na poszukiwanie ubrań. Niecałe pół godziny później wchodzili do Wielkiej Sali już z daleka widząc znaczące uśmieszki pozostałych Węży. Jedynie Ryan siedział cicho, grzebiąc smętnie w talerzu, a na jego zwykle pogodnej twarzy gościł pochmurny wyraz.

- No cześć! - Zabini wyszczerzył się, mrugając do nich. - Zmęczeni? 
- Nie, dlaczego?
- Coś późno dzisiaj wstaliście...
- Nie później, niż zwykle.
- Oj, dajcie spokój. My rozumiemy, że po tak intensywnie spędzonej nocy... Auu! - krzyknął, gdy Harry przerwał jego wywód mocnym uderzeniem w tył głowy. - Za co?!
- Za głupotę.
- Oj, nie wstydźcie się. - Draco był wyraźnie rozbawiony. - My naprawdę nie mamy nic przeciwko.
- Tylko dlaczego nie powiedzieliście, że jesteście parą? - dodał Blaise, masując obolałe miejsce.
- Bo nie jesteśmy - mruknął Theo, sięgając po grzanki.
- Ekhmm... - Malfoy poruszył sugestywnie brwiami. - Jednorazowy numerek?
- Smoku, chcesz oberwać jakąś wyjątkowo miłą klatwą? - spytał Harry, zerkając na niego spode łba. - Mam kilka specjalnych na takie okazje.
- No co? Przecież tylko pytam.
- A mam ci przypomnieć, co wczoraj wyczyniałeś po pijaku?
- Okej, okej! - Draco podniósł dłonie. - Przekonała mnie siła twoich argumentów.
- Mięczak - parsknął Zabini. - Ale ja wam tak łatwo nie odpuszczę. No? Dalej, przyznajcie się.
- Dobra, słuchajcie - Harry odsunął talerz, spoglądając ze zniecierpliwieniem na Ślizgonów. - Ja i Theo nie jesteśmy parą, a wczorajsza sytuacja była nieporozumieniem.
- Doprawdy? - Brwi Blaise'a powędrowały w górę. - Dla mnie to wyglądało jednoznacznie.
- Theo próbował po prostu wydusić, co mnie gnębi. Wiem jak to wyglądało, ale naprawdę między nami nic nie ma.
- Czyli do niczego między wami nie doszło?
- Nie.
- I wolicie dziewczyny?
- Noo... - Potter zerknął na Notta, który po chwili skinął głową. - Tak właściwie, to nie.
- Obaj?
- Obaj.
- Ha! A nie mówiłem? - Blaise wyszczerzył się radośnie do Malfoya. - Od razu wiedziałem.
- Dobra, dobra, miałeś rację - burknął blondyn. - I przestań już się tak szczerzyć, ludzie zaczynają na nas podejrzliwie zerkać.
- Rzeczywiście. - Harry rozejrzał się, a w jego oczach pojawił się złośliwy błysk. - Pewnie myślą, że knujemy coś straszliwego.
- A czego innego mogą spodziewać się po okrutnych i złych Ślizgonach? - spytał Theo, tłumiąc ziewnięcie.
- Zapewne sądzą, że zaraz wleci tu zgraja śmierciożerców i ich zaavaduje - odpowiedział mu Blaise, dopijając kawę. - Swoją drogą, to by było zabawne.
- Och, tak... To by było nie tyle zabawne, co po prostu piękne. - Harry uśmiechnął się, wzdychając z rozmarzeniem. - Niestety zbyt piękne, by okazało się prawdziwe.

Reszta śniadania upłynęła im w atmosferze żartów na temat uczniów Hogwartu, podejrzewających Ślizgonów o wszystko, co najgorsze. Mortis jednak w pewnym momencie wycofał się z dyskusji, skupiając w zamian na obserwowaniu Ryana, który najwyraźniej odzyskał nagle dobry humor. Co ciekawe, nastąpiło to wtedy, gdy Harry obwieścił, że on i Theo nie są parą. Zauważył w oczach chłopaka widoczną ulgę, a jego twarz znów nabrała pogodnego wyrazu. Wiadome było o co chodzi. Pytanie brzmiało, w którym z nich chłopak jest zadurzony. Choć raczej mało prawdopodobne wydawało mu się, by to właśnie on miał być obiektem westchnień Moore'a. Uniósł z satysfakcją kącik ust na myśl, że być może łatwiej będzie przeciągnąć chłopaka na ich stronę. Po chwili jednak zamarł, skarciwszy się w myślach. Co też mu przychodzi do głowy? Naprawdę stał się aż takim dupkiem? Jego najlepszy przyjaciel ma szansę na szczęśliwy związek, a on zamiast się tym cieszyć, wypatruje w całej sytuacji własnych korzyści? Zagryzł wargę i utkwił wzrok w jednym punkcie, odgradzając się od otaczającego go świata. To zaszło za daleko. Nie może pozwolić na to, by utracić pozostające w nim resztki człowieczeństwa. Musi pozostać ludzki przynajmniej w stosunku do bliskich mu osób. Nie może odsunąć wszystkich tak jak Tom. Cholera... Niemalże warknął, gdy jego myśli znów powędrowały w stronę Voldemorta. To był pierwszy wieczór od dobrych kilku miesięcy, kiedy nie pojawił się w Dworze. Jak zareaguje Marvolo? Będzie zły? O ile w ogóle zauważył jego nieobecność? Harry czuł, że znów zbliża się ból głowy.

+++ 

Harry uparcie trwał w swym postanowieniu, spędzając w Czarnym Dworze jedynie tyle czasu, ile wymagała od niego dana sytuacja, po czym natychmiast znikał, wracając do Hogwartu. Dni płynęły leniwie, a wieczory mijały mu na imprezowaniu w gronie Ślizgonów, którzy najwyraźniej wzięli sobie do serca to, by poprawić mu humor. Początkowo nie znosił tego aż tak źle, skupiając się na poprawieniu zaniedbanych relacji z przyjaciółmi, jednakże w głębi duszy czuł się coraz gorzej, powracając powoli do stanu sprzed dobrego tygodnia. Znów chodził podminowany, warcząc na wszystko, co znalazło się w zasięgu jego wzroku. Najbardziej odbiło się to na Gryfonach, którzy zmuszeni zostali do częstszych odwiedzin w Skrzydle Szpitalnym, po serii niefortunnych wypadków, zdarzających im się ostatnio z niezwykłą częstotliwością oraz na biednej Pani Noriss, którą pewnego dnia zamknął w zbroi na trzecim piętrze. Przez pół dnia w Hogwarcie słychać było rozpaczliwe miauczenie nieszczęsnej kotki, gdyż zbroja zacięła się i za żadne skarby nie można było jej otworzyć. Nic nie dała nawet interwencja Dumbledore'a, ponieważ kiedy tylko udało mu się wreszcie ją odblokować, ta po prostu odmówiła wydania zwierzaka, co z kolei doprowadziło Filcha do białej gorączki. Potter musiał przyznać, że ten mały kawał poprawił mu samopoczucie, szczególnie, gdy ze złośliwą satysfakcją obserwował jak wściekły woźny miota się po całym zamku szukając sprawcy. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy dyrektor zdołał namówić upartą zbroję do wypuszczenia kotki, którą Filch natychmiast przechwycił, umykając z nią do swej komnaty. Poza tym Harry znalazł w końcu czas, żeby odwiedzić Hagrida. Niestety, wizyta u gajowego całkowicie pozbawiła go resztek dobrego humoru. Ze smutkiem uświadomił sobie, że półolbrzym nigdy nie stanie po stronie ciemności, ani nawet nie pozostanie neutralny, ponieważ, podobnie jak wielu innych, był ślepo zapatrzony w Dumbledore'a. 

Obecnie Potter znajdował się na szóstym piętrze, zmierzając w stronę schodów, by dostać się Pokoju Życzeń. Zatrzymał się nagle, kiedy jego Znak zapiekł, co oznaczało, że natychmiast musi stawić się w Czarnym Dworze. Pospiesznie wycofał się z powrotem do dormitorium i chwycił medalion, za pomocą którego przeniósł się do swej sypialni. Odetchnął, przymykając na chwilę oczy, po czym ruszył do komnat Voldemorta. Nie widział mężczyzny od kilku dni, więc nie miał pojęcia, czego może się spodziewać. Przystanął przed drzwiami, starając się uspokoić szaleńcze bicie serca. Podniósł niepewnie rękę i zapukał, następnie wchodząc do środka. W pokoju panował przyjemny półmrok. Jedynym źródłem światła był trzaskający w kominku ogień oraz niewielkie świece ustawione na półkach znajdujących się pod ścianą. Riddle stał przy oknie, tyłem do niego, najwyraźniej obserwując gwiazdy.

- Tom?
- Och, raczyłeś się zjawić. 
- Wzywałeś. 

Czarnoksiężnik odwrócił się powoli w jego stronę. Harry zbladł nieznacznie, mimowolnie cofając się o krok na widok twarzy mężczyzny. Marvolo wydawał się być spokojny, lecz w szkarłatnych oczach skrzyła się furia.

- Wytłumacz mi, mój drogi Harry, co ma oznaczać twoje ostatnie zachowanie.
- Nie rozumiem.
- Nie? - Potter drgnął, słysząc przeraźliwy chłód w głosie Voldemorta. - Sądzę, że doskonale wiesz o co chodzi.
- Tom, co się dzieje?
- Co się dzieje? - powtórzył, mrużąc niebezpiecznie oczy. - Ty pytasz, co się dzieje? Nie uważasz, że to ja powinienem zadać to pytanie?
- Nie...?
- Nie? - syknął, zbliżając się do niego. - Pozwól więc, że ci wyjaśnię. Jak wytłumaczysz swoją nieobecność w Dworze?
- Byłem tu codziennie.
- Cóż, najwyraźniej źle sformułowałem swą wypowiedź. Spróbujmy inaczej. Dlaczego mnie unikasz?
- Nie unikam - mruknął, odwracając wzrok. To był błąd, gdyż Czarny Pan chwycił boleśnie jego podbródek, zmuszając do spojrzenia mu w oczy.
- Harry, moja cierpliwość ma swoje granice.
- Nie unikam - szepnął, wyrywając się z uścisku i jeszcze bardziej się cofając. - Po prostu miałem mało czasu.
- Nie kłam! - Harry zadrżał, gdy czarnoksiężnik podążył za nim. - Odpowiedz na pytanie.
- Ja... - urwał. Jego plecy napotkały ścianę. - Musiałem pomyśleć.
- O czym? 
- Tom, proszę...

Harry jęknął, kiedy Riddle przywarł do niego całym ciałem, pozbawiając go możliwości jakiegokolwiek ruchu. Jego oddech przyspieszył, a serce zabiło w szaleńczym rytmie, gdy spojrzał w szkarłatne tęczówki i zatopił się w nich, zapominając o całym świecie. Wpatrywał się w piękną twarz, nie będąc w stanie oderwać od niej wzroku. Liczyło się już tylko chłodne ciało ukochanego mężczyzny, tak blisko, tuż przy jego własnym. Czuł na swych ustach jego oddech, czuł bicie jego serca. Nie potrafiąc oprzeć się pokusie, pochylił głowę i wpił się rozpaczliwie w zmysłowe wargi. I znów czas się na chwilę zatrzymał. Byli tylko oni, zatopieni w namiętnym pocałunku. Harry, niemalże roztapiając się w objęciach silnych ramion, wyciągnął dłoń i wplótł ją w miękkie kosmyki ukochanego, przyciągając go jeszcze bliżej. Dopiero teraz dotarło do niego jak bardzo tęsknił za Riddle'em. Całe jego ciało wyrywało się ku niemu, zmysły szalały, a skóra paliła pod wpływem dotyku mężczyzny. Wystarczyła tylko jedna, krótka chwila, by zrozumiał, że choćby świat miał się walić nie będzie w stanie odsunąć się od niego tak, jak czynił to do tej pory. Zresztą, sądząc po zachowaniu Voldemorta, on sam już nigdy mu na to nie pozwoli. 
Tymczasem Riddle odchylił się nieznacznie, nie przerywając pocałunku, gładząc delikatnie dłoń chłopaka, opartą na jego piersi. Po chwili jednak zamarł, wyczuwszy pod palcami nierówne linie. Oderwał się od chłopaka i chwycił jego rękę, przyciągając ją do swej twarzy. Harry, zdezorientowany nagłą zmianą, patrzył na poczynania czarnoksiężnika, który z nieodgadnioną miną wodził palcami po liniach wyrytych na wierzchu dłoni.

- Co to jest? 

Cichy, lodowaty syk przedarł się przez słodką mgłę spowijającą umysł chłopaka, przywracając go do rzeczywistości. Potter rozszerzył oczy, wyrywając rękę z pamiętną blizną, układającą się w słowa Nie będę opowiadać kłamstw i chowając ją za plecami.

- Nic takiego - odparł, przygryzając wargę. - To naprawdę nieważne.
- Odpowiedz.
- Kiedy to naprawdę nieważne.
- Kto ci to zrobił?
- Tom, proszę...
- Harry.
- Ale...
- Nie uważasz, że już wystarczająco nadwyrężyłeś dziś mą cierpliwość?
- Nie rozumiem po co ci ta wiedza - mruknął w końcu zrezygnowany, wiedząc, że nie wymiga się od odpowiedzi. - To Umbridge.
- Umbridge... - Riddle powtórzył, mrużąc wściekle oczy. - Dolores Umbridge.
- Tom? - Harry automatycznie przeszedł na wężomowę, wpatrując się niespokojnie w twarz mężczyzny. 

Jeżeli wcześniej sądził, że Tom był wściekły, to nie miał pojęcia jak mógłby nazwać stan, w którym znajdował się w tym momencie. Riddle stał nieruchomo, niczym posąg, jedynie jego oczy, lśniące krwistą czerwienią, zdradzały, iż jest on żywym człowiekiem. I to właśnie oczy, te pałające nienawistnym blaskiem i żądzą zemsty oczy, ukazywały potworną, miotającą nim furię. Harry zbladł gwałtownie, kiedy powietrze zgęstniało, przepełnione straszną, mroczną energią, wprawiającą w drżenie szyby oraz szkła ustawione na kredensie. Po raz pierwszy był świadkiem tego jak Tom traci kontrolę. Chociaż nie. To już nie był jego Tom. To był Lord Voldemort. Czarny Pan. Najpotężniejszy czarnoksiężnik tego stulecia.  

- Tom? - Dotknął ostrożnie twarzy mężczyzny, gładząc ją opuszkami palców. - Tom, proszę... Co się dzieje?
- Nikt nie ma prawa naruszyć tego, co należy do mnie.

środa, 21 listopada 2012

Rozdział XXIX

Lauviah - no, rzeczywiście trochę jeszcze minie, nim dowiemy się czegoś konkretniejszego o Ryanie. Ale stopniowo będę dawać o nim coraz więcej informacji.
Mariposa - szczerze mówiąc też czekałam na to, żeby w końcu opublikować ten rozdział, bo scenę pocałunku miałam napisaną od bardzo, bardzo dawna;) Co do zdjęcia, to kurcze, prawda, że świetne? Od razu jak je zobaczyłam, to stwierdziłam, że to jest właśnie mój Marco;)
Nimue - masz rację, ojciec Ryana jest paskudny. Ale na razie sza, jeszcze poznamy tego pana bliżej.
Aksa - tak, to naprawdę kwestia czasu, chociaż od razu mówię, że jeszcze trochę musisz poczekać.
BallatrikS - ha, ja też to uwielbiam. A wena i czas zawsze się przydadzą, szczególnie ostatnio;)
Alexandra Black - nie, to było naprawdę;) W tym lesie, który Harry tak często obserwował przez okno w swoim pokoju. Ale na coś więcej jeszcze troszkę musisz poczekać ;P A decyzja Ryana będzie w następnym rozdziale.
kajka vel Etna - tiaa, też się cieszę, że się przeniosłam. Tutaj jest zdecydowanie sympatyczniej;) I dzięki, fajnie wiedzieć, że coś mi wychodzi z tej mojej bazgraniny;)
Revian - dzięki;) cieszę się, że tak Ci się podoba. A tak przy okazji, nawet sobie nie wyobrażasz jak ubolewam nad zawieszeniem Twojego bloga. No ale cóż, rozumiem. Pozostaje mi mieć nadzieję, że może jednak coś wyjdzie ze stworzenia nowej historii lub jakimś cudem, któregoś pięknego dnia, zrobisz nam niespodziankę i reaktywujesz Znak Nocy;) Któż to wie;)


A teraz... Wiem, wiem, nawalam. Tak w sumie, to miałam wstawić ten rozdział już w piątek, ale coś mi w nim nie pasowało, więc cały czas go męczyłam. W zasadzie nadal coś mi w nim nie gra, ale ni chu chu nie wiem co, a nie chcę Was już dłużej przetrzymywać, przecież i tak już wystarczająco długo to przeciągnęłam. No nic, może komuś uda się wychwycić to wredne coś, co mi cały czas umyka.
Miłego czytania!

***

Marco szedł pogrążonym w mroku korytarzem, przygryzając z irytacją dolną wargę. Dawno stracił już rachubę przeszukanych komnat, sypialni, gabinetów... Zajrzał nawet do kuchni! I wszystko na nic, Harry zdawał się wyparować, choć Marco doskonale wiedział, że ten przybył dziś do Czarnego Dworu. Gdzie on mógł się podziać? Odwiedził chyba każdy zakamarek posiadłości, ale po chłopaku nie było ani śladu. Oczywiście nie mógł dostać się do zamkniętego dla innych, prywatnego skrzydła, ale był pewny, że tam również Harry'ego nie ma. Przecież odpowiedziałby na jego wołanie, prawda? Wampir sprawdził też u Weasleyów, lecz Bill i Charlie stwierdzili, że Potter nie zjawił się także i u nich, co tym bardziej wydało się wampirowi dziwne, gdyż codziennie wpadał tam choćby na chwilę. W przypływie desperacji Marco odwiedził laboratorium Snape'a. Na próżno. Zrezygnowany oparł się o pobliską ścianę. Najwyraźniej pozostało mu oczekiwanie na to, aż podopieczny raczy się w końcu zjawić. Kręcąc nieznacznie głową, ruszył znów przed siebie, postanawiając odwiedzić w tym czasie Evana. Dawno z nim nie rozmawiał, a skoro teraz nadarzyła się okazja, to bardzo chętnie z niej skorzysta. Zatrzymał się przed drzwiami śmierciożercy i zapukał, czekając na zaproszenie. Zmarszczył brwi, gdy nie doczekał się odpowiedzi. Czyżby jego także nie zastał? Zapukał po raz kolejny, licząc po cichu na to, że jednak nie ma aż tak wielkiego pecha. Tym razem usłyszał jakieś hałasy, stłumione przekleństwo, a po chwili w progu stanął, jeszcze mokry, mający na sobie jedynie owinięty wokół bioder ręcznik, Rosier.

- Ach, to ty - mruknął na jego widok. - Wybacz, że musiałeś czekać. Kąpałem się.
- Tak. Widzę.
- Wejdź - powiedział, przesuwając się, by wpuścić wampira do środka.
- Chyba przyjdę później. - Nagara spuścił wzrok. - Nie będę ci przeszkadzał.
- Daj spokój, nie przeszkadzasz. - W oczach Rosiera mignęło coś niezidentyfikowanego. - Dalej, wchodź.

Jeśli Marco miałby być w tym momencie szczery, to musiałby przyznać, że z trudem docierały do niego słowa wypowiadane przez Evana. Nie ruszył się z miejsca, nie mogąc odwrócić oczu od pięknie wyrzeźbionego ciała mężczyzny. Przełknął ciężko ślinę, śledząc wzrokiem krople wody skapujące z przydługich, czarnych kosmyków na szerokie ramiona, spływające po umięśnionej klatce piersiowej i płaskim brzuchu, ginące pod fałdami białego materiału.

- Ekhmm... - Słysząc ciche chrząknięcie, wampir zmusił się do spojrzenia na twarz śmierciożercy. Evan opierał się o framugę i uśmiechał kpiąco, obserwując go spod uniesionych brwi. - Masz zamiar tak sterczeć, czy może jednak wejdziesz?
- Um, tak. Jasne.
- Świetnie. - Evan przepuścił Nagarę, wskazując mu kanapę. - Napijesz się?
- Nie, dzięki.
- Jak chcesz. W takim razie mogę wiedzieć, czym zasłużyłem sobie na zaszczyt goszczenia cię w swych skromnych progach?
- Tak właściwie, to szukam Harry'ego - odpowiedział, starając się unikać intensywnego wzroku śmierciożercy i stwierdzając, że może jednak przyjście tutaj nie było najlepszym pomysłem. - Widziałeś go dzisiaj?
- Poszedł do Mrocznego Lasu.
- Sam? Przecież jest już późno, lepiej po niego pójdę.

Zerwał się z miejsca, podchodząc do drzwi. Chwycił już za klamkę, kiedy zatrzymała go dłoń śmierciożercy, spoczywająca na jego ramieniu. Przełknął ślinę, czując przebiegający wzdłuż kręgosłupa przyjemny dreszcz. Sytuacji wcale nie polepszył niski szept rozbrzmiewający w jego uchu i gorący oddech, drażniący wrażliwą skórę szyi.

- Zostań.
- Co?
- Zostań ze mną.
- Nie, nie mogę. Muszę iść po Harry'ego.
- Wcale nie. Nie uciekaj.
- Nie uciekam.
- Nieprawda.
- Evan, puść. Naprawdę lepiej będzie jak już pójdę.
- Mortis sobie poradzi, to duży chłopiec. Poza tym nie jest sam.
- Słucham? - Wampir odwrócił głowę, spoglądając wprost w szare, błyszczące oczy. - Jak to nie jest sam?
- Towarzyszy mu Czarny Pan. Widziałem, że również kierował się w tamtą stronę.
- I to ma mnie uspokoić? - prychnął, unosząc brew. - Tym bardziej powinienem tam pójść.
- Daj mu spokój, Marco. - Evan zacisnął palce, nie zważając na to, że mężczyzna syknął z bólu. - Zostań.
- Nie mogę, ja... - urwał, gdy druga ręka śmierciożercy spoczęła na jego biodrze. - Co robisz?
- Przestań - szepnął, przygryzając delikatnie płatek ucha wampira. - On już nie jest twój.
- To ty przestań - warknął, wyrywając się z objęć czarodzieja. - Nie mogę, nie chcę. Harry...
- Należy do Czarnego Pana.
- Nie.
- Marco. - Evan odsunął się od niego i przeszedł do przodu, zasłaniając drzwi. - Widzisz, co się dzieje. Pozwól mu odejść.
- Nie pozwolę mu cierpieć - syknął, mrużąc oczy. - Voldemort go skrzywdzi.
- Już za późno. - Rosier patrzył wprost w oczy Marco, robiąc krok w jego stronę. - On już wybrał, nic na to nie poradzisz.
- Nie - zaprzeczył ponownie. - Nie rozumiesz, ja...
- Ja wiem... - przerwał mu, robiąc kolejny krok do przodu. - Wiem wszystko. On nie jest twój, pogódź się z tym.
- Skąd...? - sapnął, spinając się nieco, gdy Rosier przybliżył się jeszcze bardziej. - Jak się domyśliłeś?
- To nie było trudne - mruknął, ostatecznie zbliżając się do wampira. - Ale od dawna nie pozwolił ci się dotknąć, prawda? Zrozum. To już koniec. - Wyciągnął dłoń, przesuwając palcami po wargach mężczyzny, zmuszając je do rozchylenia.
- Nie. - Marco wycofał się gwałtownie. - Może i nie jest mój, ale...
- Dość tego! - Evan po raz kolejny nie pozwolił mu dokończyć zdania, popychając zdezorientowanego tym wybuchem Marco na ścianę i przyciskając go do niej całym ciałem. - Nie ma żadnego "ale"! Zapomnij o nim.

Po tych słowach gwałtownie wpił się w jego wargi. Marco zaczął się szarpać, bezskutecznie próbując wyrwać się ze stalowego uścisku śmierciożercy. Jęknął, czując jak język Evana bada jego podniebienie. Ciało wampira mimowolnie zaczęło reagować na dotyk mężczyzny, który sprawnie odkrywał na nim czułe punkty, drażniąc je i wzbudzając w nim podniecenie. Ułożył dłonie na klatce piersiowej Rosiera, usiłując odepchnąć go od siebie, co zaowocowało jedynie tym, że ręce Nagary zostały uwięzione między nimi. Evan oderwał się od warg wampira, wodząc językiem po jego szyi, raz po raz lekko ją przygryzając.

- No już - szepnął. - Nie opieraj się.
- Nie mogę... Harry...
- Nie ma go tu - mruknął, obserwując z zadowoleniem jak tęczówki wampira przybierają powoli barwę ametystu. - Jest z nim. Dokonał wyboru.
- Nie - sapnął, próbując uspokoić oddech. - To nie tak.
- To dokładnie tak. Dalej, nie walcz z tym. Daj się ponieść.

Marco nie zdołał odpowiedzieć, czując jak jedna z dłoni śmierciożercy wsuwa się w jego spodnie, obejmując budzącą się do życia erekcję. Westchnął, nie mogąc powstrzymać przyjemności płynącej z poczynań Rosiera, ani pieszczących jego szyję, gorących warg. Wiedział, że Evan ma rację. Powinien dać sobie spokój i zacząć żyć własnym życiem, ale trudno mu było od tak po prostu zrezygnować z walki o tego zielonookiego chłopaka. Ale czy była w nich jeszcze ta pasja? Wzajemna fascynacja, którą odczuwali na początku? Nie. To już nie było to samo. Wszystko zmieniło się wtedy, gdy Harry przystał na propozycję Czarnego Pana. Marco nie był ślepy... Widział, że chłopak jest wyraźnie zafascynowany Riddle'em. Przyglądał się bezradnie temu, jak z każdym kolejnym dniem lgnie do niego coraz bardziej i bardziej, nieświadom jeszcze swych prawdziwych uczuć. I próbował, Merlin mu świadkiem, że próbował to powstrzymać, ale co mógł zrobić, skoro za każdym razem, gdy tylko ci dwaj znaleźli się blisko siebie, cały świat mógłby równie dobrze przestać istnieć? Zresztą Marvolo również nie wydawał się być obojętny, świadczyła o tym nie tylko obsesja na punkcie chłopaka, ale także dziwny głód pojawiający się w jego oczach, ilekroć spoglądał na Pottera. Do tej pory Marco starał się nie dopuszczać do siebie tych myśli, jednak nadszedł w końcu czas, by przyjąć to do wiadomości. Musiał, naprawdę musiał się z tym pogodzić. Zamknął oczy, zaprzestając walki. Nie miał już sił się opierać. Kogo on chciał oszukać? Rosier pociągał go od dawna. Był przystojny, inteligentny i zdecydowanie szalony. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz się z kimś tak dobrze dogadywał. Podejmując ostateczną decyzję, otworzył oczy i patrząc wprost w szare, migoczące tęczówki, wplątał dłoń w czarne, wciąż jeszcze wilgotne włosy, przyciągając mężczyznę do pocałunku. Nie było w nim czułości, czy delikatności, ale dzika namiętność, niosąca obietnicę przyszłej rozkoszy. Drugą dłonią rozplątał ręcznik skrywający biodra śmierciożercy, mrucząc z aprobatą, gdy Evan odpowiedział na pocałunek, a ich języki splotły się, walcząc zawzięcie o dominację. Żaden z nich nie zamierzał się poddać, uparcie próbując zdobyć przewagę. Ostatecznie to Marco uległ, pozwalając Rosierowi na chwilowe przejęcie kontroli, co ten skwapliwie wykorzystał, odrywając się od warg wampira. Pieścił i drażnił jego szczękę i szyję, by w międzyczasie zerwać z niego koszulę, rozpinając później także pasek. Przygryzł czułe miejsce, tuż nad obojczykiem, cicho warcząc, gdy Marco postanowił ponowić walkę.

- O nie, wampirku... Dzisiaj to ja jestem górą.

Przyparł mężczyznę mocniej do ściany, śmiejąc się gardłowo, gdy ten wściekle syknął na to stwierdzenie, natychmiast próbując wyrwać się z silnego uścisku. Zmrużył złośliwie oczy i skinął nieznacznie ręką w magiczny sposób pozbawiając kochanka spodni. Uśmiechnął się drwiąco, kiedy z ust Marco wyrwał się jęk na tak gwałtowne zetknięcie rozpalonego ciała z chłodnym powietrzem i, posyłając mu pełne wyższości spojrzenie, wsunął kolano między jego nogi, nieznacznie je rozszerzając. Dłonie śmierciożercy błyskawicznie znalazły się na udach mężczyzny, by unieść go w górę. Kiedy tylko wampir posłusznie objął go nogami w pasie, ręce zmieniły pozycję, przenosząc się na pośladki. Evan wyszeptał zaklęcie nawilżające, po czym obdarzył Marco kolejnym gorącym pocałunkiem.

Marco krzyknął w usta mężczyzny, gdy ten, nie bawiąc się w jego zdaniem zbędne subtelności, wsunął w niego od razu dwa palce, gwałtownie go rozciągając. Jęknął boleśnie, spinając się i próbując się wycofać przed niespodziewanym wtargnięciem. Jeszcze nigdy nie pozwolił się nikomu zdominować i teraz również nie miał najmniejszego nawet zamiaru do tego dopuścić. Odsunął się od warg mężczyzny, przechylając głowę i wysuwając kły, kiedy został nagle powstrzymany przed wbiciem ich w odsłoniętą, kuszącą szyję.

- Nie licz na to - syknął Evan, trzymając boleśnie jego podbródek. - Naprawdę sądziłeś, że uda ci się sztuczka z jadem?
- Nie będę na dole!
- Będziesz. - Rosier obdarzył go wyjątkowo pobłażliwym uśmiechem. - Jak już mówiłem, to ja tutaj jestem górą.

Nie zwlekając, ugasił nadciągające protesty pełnym pasji i zdecydowania pocałunkiem. Marco jeszcze przez chwilę szamotał się, próbując udaremnić kolejne próby wtargnięcia do jego wnętrza, niestety bezskutecznie. Śmierciożerca okazał się nadzwyczaj silny i stanowczy, ponadto potrafił sprytnie złagodzić opory wampira, umiejętnie pieszcząc jego coraz bardziej rozpalone ciało.

Nie minęło wiele czasu, nim Rosier z satysfakcją stwierdził, że wampir przestał się wyrywać. Opuścił go na podłogę i klęknął, by wziąć do ust jego erekcję. Podrażnił delikatnie główkę, zbierając językiem z sączącego się już penisa, pierwsze krople. Szybko mu się jednak znudziła ta delikatność, więc swoim zwyczajem, nie tracąc czasu na głupie zabawy, pochłonął go w całości, ssąc i liżąc, z wyraźną lubością wsłuchując się w jęki mężczyzny i bezskładnie mamrotane słowa. Dłonią w dalszym ciągu próbował przygotować jego wejście, zginając palce w poszukiwaniu prostaty. Z zadowoleniem zarejestrował okrzyk kochanka, gdy wreszcie mu się to udało. Nie pozwolił mu skończyć zbyt szybko, drażniąc go i przerywając, gdy tylko wyczuł zbliżające się spełnienie. Podniósł się i  nie zważając na jęk protestu, znów złapał wampira za pośladki, unosząc go i oplatając się w pasie jego nogami, by już po chwili wejść w niego, od razu zaczynając się poruszać, nie dając mu czasu na przyzwyczajenie się do swojej obecności.

Marco krzyknął, gdy poczuł jak Evan wbija się w niego gwałtownie. Zagryzł mocno wargi i zacisnął powieki, starając się zignorować ból, spowodowany pozbawionymi jakiejkolwiek delikatności ruchami śmierciożercy. Oparł rozpalone czoło na jego ramieniu, próbując złapać głębszy oddech. Jęknął cicho, gdy Rosierowi ponownie udało się podrażnić jego prostatę, a nieznośny ból zaczął mieszać się z coraz intensywniejszą przyjemnością. Z trudnością musiał przyznać, że pewność siebie, arogancja i bezwzględność mężczyzny bynajmniej nie działają na niego odpychająco. Wręcz przeciwnie. Przyciągały go, rozpalając w całym jego ciele żar. Zaczął poruszać biodrami, wychodząc mu naprzeciw, pragnąc więcej i więcej, wraz z nim coraz intensywniej dążąc do spełnienia. Ciszę panującą w starym dworze przerywały już tylko krzyki rozkoszy.

+++

Harry leżał skulony w ciepłej pościeli, śledząc wzrokiem srebrne, haftowane węże, wijące się na czarnym baldachimie. Uniósł lekko głowę, czując jak Venger owija się wokół niego, łagodząc chłodem swej skóry jego rozpalone ciało. Westchnął, gładząc gładki łeb swego małego przyjaciela. Wciąż jeszcze nie mógł dojść do siebie. Pocałował Voldemorta... Jak do tego doszło? Jakim cudem pokochał mężczyznę, którego dotąd nienawidził, uważając za największego wroga? Kiedy to się stało? Kiedy podziw i fascynacja zdołały przerodzić się w uczucie, o którym myślał, że nigdy go już nie zazna? Czarnoksiężnik działał na niego jak nikt inny. Harry czuł się niczym ćma lecąca w stronę światła, w stronę ognia, za wszelką cenę pragnąca zbliżyć się do swego celu, spełnić swoje marzenie, grzejąc się w bijącym od niego żarze. Zdawał sobie sprawę z tego, że tak samo jak ten nocny motyl igra z ogniem, gotowym strawić go, zniszczyć, pozbawić wszystkiego w jednej, jedynej chwili, gdy wiedziony nieugaszonym pragnieniem uczyni nieuważny ruch, zbliżając się zbyt blisko zgubnego płomienia. Mimo to nie był w stanie się zatrzymać. Było na to za późno. Oddał mu swe serce i nic tego nie zmieni. Czy to uczucie zostanie kiedykolwiek odwzajemnione? Czy Riddle zdolny jest do odczuwania jakichkolwiek emocji, poza nienawiścią i żądzą władzy? Po wydarzeniu nad jeziorem Harry widział na twarzy Czarnego Pana jedynie triumf i satysfakcję. I głód. Ten dziwny, niepokojący głód w szkarłatnych oczach... Jak to potoczy się dalej? Jęknął, zaciskając powieki. Nie potrafił się pozbierać, uporządkować swych uczuć. Musiał z kimś porozmawiać. Tylko z kim? Czy ktokolwiek będzie w stanie mu doradzić, zrozumieć? Chwila... Harry otworzył oczy, gwałtownie się podnosząc i ignorując niezadowolony syk Vengera. Evan! Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Zerwał się natychmiast, niechcący zrzucając oburzonego węża na podłogę. Opuścił zamknięte skrzydło, spiesząc do pokoju mężczyzny. Swoim zwyczajem wpadł tam od razu, nie zawracając sobie głowy czymś tak prozaicznym jak pukanie. Zatrzymał się jednak w progu, a jego źrenice rozszerzyły się ze zdziwienia. Obraz jaki malował się przed jego oczami nie pozostawiał miejsca na domysły. Pomieszczenie wyglądało jakby przeszedł przez nie mały huragan. Widoku dopełniał Rosier, rozciągnięty na puchatym dywanie przed kominkiem. I bynajmniej nie był sam. Towarzyszył mu nie kto inny, niż Marco. W zasadzie cała sytuacja nie byłaby tak zdumiewająca, gdyby nie fakt, że obaj byli nadzy.

- Harry! - Wampir wyraźnie spanikował, odpychając od siebie śmierciożercę. - Boże, Harry, to nie tak. Wytłumaczę ci...
- Raczej nie ma czego. - Potter zmarszczył lekko brwi. - Wszystko jest jasne.
- Nie, Harry, proszę daj mi coś powiedzieć. Ja...
- Hej, spokojnie - przerwał mu, wchodząc w końcu do środka i zamykając drzwi. - Nie musisz mi się przecież tłumaczyć.
- Ale, Harry... - jęknął, przygryzając wargę. - Ty nie rozumiesz.
- Rozumiem aż zbyt dobrze. - Zmrużył oczy, przyglądając się mężczyźnie. - Masz prawo robić to, co chcesz.
- Przepraszam. Nie powinienem, nie wiem, co mam ci jeszcze powiedzieć. Przepraszam, Harry. Tak bardzo cię przepraszam...
- Daj spokój. Naprawdę rozumiem.
- I nie jesteś zły? - spytał, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Poważnie?
- Tak, Marco.

Podszedł do kanapy, opadając na nią i odchylając głowę na oparcie. Nie skłamał. O dziwo, rzeczywiście nie czuł do Marco żalu, czy też pretensji. Jakże by mógł, skoro sam jeszcze kilka godzin temu całował Voldemorta, tonąc w jego ramionach. W zasadzie, to nawet dobrze się złożyło. Być może wampir nie będzie aż tak wściekły, gdy się o tym dowie.

- Co cię sprowadza? - Evan wstał, ignorując zupełnie to, że wciąż jest nagi. - Stało się coś, że wpadłeś tu jak burza?
- Chciałem pogadać.
- Jasne, mów.
- Wiecie co? - Harry uniósł brwi, mierząc ciało Rosiera znaczącym spojrzeniem. - Nie żeby mi to przeszkadzało, ale może najpierw się ubierzcie?

Już po chwili parsknął niepohamowanym śmiechem, widząc minę swego opiekuna, który najwyraźniej dopiero teraz zorientował się, że nadal pozbawiony jest ubrania. Obserwował z rozbawieniem jak Marco pospiesznie wciąga spodnie, przyglądając się z wymalowaną na twarzy bezradnością pozostałościom po swojej koszuli. Rosier pokręcił na to głową i machnął różdżką, litościwie naprawiając ją zaklęciem. Śmierciożerca nie mógł uwierzyć w to, jak ten zwykle pewny siebie i niewzruszony niczym głaz wampir, traci głowę, przejmując się tą, mimo wszystko, niezręczną sytuacją. Choć z drugiej strony uważał, że to dobrze, a nawet bardzo dobrze. Wyglądało na to, że Marco naprawdę przejmuje się swym podopiecznym. Gołym okiem było widać jak bardzo mu na nim zależy. Uniósł kącik ust w nieznacznym uśmiechu, po czym sam zarzucił na siebie pierwszą lepszą szatę i usiadł na kanapie, wskazując wampirowi, by ten także do nich dołączył. Z trudnością powstrzymał cisnący mu się na usta ironiczny komentarz, kiedy Nagara bez szemrania wykonał jego polecenie. Przewrócił oczami, przenosząc wzrok na Harry'ego, który z niedowierzaniem wpatrywał się w tak niebywale potulnego Marco.

- Mów, młody.
- Taaaak... - Harry otrząsnął się ze zdumienia, czując wpełzający na policzki rumieniec.
- Harry? - Evan uniósł brwi na to zachowanie. Rumieniący się Potter? Co się dzisiaj dzieje z tymi ludźmi? - Co jest?
- Jakby wam to powiedzieć... No kurcze, nie wiem jak to ująć.
- Co się stało, mój piękny? - Marco zaniepokoiła niewyraźna mina chłopaka. - No dalej, wyduś to z siebie.
- Pocałowałem go - szepnął, spuszczając wzrok.
- Że co? - Na czole wampira pojawiła się mała zmarszczka. - Harry, powtórz.
- Pocałowałem Voldemorta.
- Ale... jak?
- Nie wiem, no... To był impuls, musiałem to zrobić.

Marco zamilkł, przymykając powieki. Opadł na oparcie kanapy i przyłożył dłoń do skroni, starając się przetrawić tę informację. Evan tymczasem przyglądał się Harry'emu z nieodgadnioną miną, po czym uśmiechnął się delikatnie, stwierdzając:

- To jeszcze nie wszystko.
- Tak. Przez to coś zrozumiałem.
- Kochasz go, prawda?

Potter spojrzał na niego zaskoczony, lecz skinął potakująco głową. W oczach śmierciożercy błysnęło coś niezidentyfikowanego.

- Skąd wiesz?
- Daj spokój, mały - roześmiał się cicho. - Powinieneś się już przyzwyczaić do tego, że widzę dużo więcej niż pozostali. Twój wampir też coś tam podejrzewał - zerknął na Marco, który sprawiał wrażenie ogłuszonego. - Ale najwyraźniej wciąż nie potrafi tego przetrawić.
- Marco? - Harry dopiero teraz spojrzał na opiekuna, którego twarz wydawała się jeszcze bledsza niż zazwyczaj. - Marco, powiedz coś.
- Skarbie... - Wampir skierował na niego lekko zamglony, jakby oddalony wzrok. - Czy ty... Ty...
- Marco? - Chłopak drgnął, widząc, że szafirowa barwa tęczówek mężczyzny przybiera powoli kolor ametystu. - Nie denerwuj się, proszę.
- Nie denerwuj się? - Nagara pochylił się w jego stronę, wysuwając kły. - Nie denerwuj się?! Cholera, nie powinienem był ci na to pozwolić! - wybuchnął nagle, zrywając się na równe nogi. - Ja pierdolę, ty cholerny gówniarzu, trzeba było cię stąd zabrać, póki był na to jeszcze czas! Nigdy nie powinienem był ci pozwolić spotkać się z tym pieprzonym psychopatą!
- Uspokój się! - Rosier próbował złapać mężczyznę, lecz ten odepchnął go z całej siły, przez co śmierciożerca wylądował na ścianie. - Marco, do cholery!
- Zabiję go! - Ametystowe oczy ciskały błyskawice. - Jeśli choćby pomyśli o tym, żeby cię skrzywdzić, to go zabiję, przysięgam!
- Marco... - Harry zbliżył się ostrożnie do wzburzonego wampira. - Proszę, uspokój się.
- Uspokój? - warknął wściekle, chwytając boleśnie jego ramiona. - Jak mam się uspokoić, wiedząc, że pokochałeś największego bydlaka jakiego widział ten świat?!
- Proszę, porozmawiajmy na spokojnie...
- Harry, kurwa! Powiedziałeś właśnie, że kochasz Voldemorta!
- Auu, Marco, proszę! - krzyknął, kiedy Nagara zacisnął dłonie, niemal miażdżąc mu kości. - Marco, to boli...

To zdawało się otrzeźwić rozwścieczonego mężczyznę, który ochłonął natychmiast, wyrzucając sobie porywczość. Rozluźnił uścisk i odsunął ręce, odwracając się tyłem do Pottera i oddychając głęboko, by się uspokoić.

- Marco, zrozum... - Usłyszał cichy szept chłopaka i poczuł drobną dłoń na swoim ramieniu. - Myślisz, że mi jest z tym łatwo?
- Harry...

Pokręcił głową, ponownie odwracając się do niego przodem i przyciągając Pottera do siebie. Przytulił go mocno, wdychając jego uspokajający zapach. Skoro jemu tak trudno to zrozumieć i zaakceptować, to co musi czuć sam Harry? Przecież właśnie dlatego tu przyszedł, po pomoc, wsparcie. Westchnął, ze smutkiem przyjmując, że choćby bardzo chciał, nic nie jest w stanie na to poradzić. Nie cofnie już czasu. Może jedynie stać u boku swojego zielonookiego roztrzepańca i być mu oparciem, którego teraz będzie potrzebował jak nigdy dotąd.

- Przepraszam, skarbie. - Objął go mocniej, kryjąc twarz w czarnych, potarganych włosach. - Wiedz, że zawsze przy tobie będę. A teraz wyrzuć z siebie to wszystko.

+++

W jednym z pogrążonych w mroku pokoi stał mężczyzna. Wpatrywał się zamyślonym, nieco zamglonym wzrokiem w niewielkie płomienie pełzające po nadpalonych polanach, za sprawą których powstała swoista gra cieni, odbijających się i tańczących na jego przystojnej twarzy. Kształtne, pełne usta wykrzywiły się w nikłym, niepokojącym uśmiechu.
W życiu każdego człowieka zdarzają się chwile triumfu i radości, szczególnie wtedy, gdy okazuje się, że zły los odwrócił swój bieg, okazując nareszcie swą łaskawość. W takich momentach ludzie cieszą się, świętują, ogłaszając światu swoją euforię, dzieląc się swym szczęściem. Ludzie najzwyczajniej w świecie czują.
Ale nie on. Bo on nie był zwykłym człowiekiem. Tom Marvolo Riddle zamiast szczęścia odczuwał jedynie coś na kształt satysfakcji. Zdawało mu się, że wyparł się innych uczuć już całkowicie. Odrzucił je, gardził nimi, lekceważył, nie akceptował. Zapomniał w jaki sposób je okazywać, wyrażać. Zapomniał, co znaczy tak po prostu czuć. Chociaż nie. Zapomnienie nie jest tutaj dobrym słowem. Nie można przecież zapomnieć czegoś, czego nigdy się nie zaznało.
Odegnał niechciane myśli, mrużąc lekko powieki. Roześmiał się zimno, gdy spojrzenie szkarłatnych oczu padło na sztylet, spoczywający na blacie pobliskiego stolika. Piękny, wyjątkowo ostry sztylet o czarnej rękojeści, wysadzanej drobnymi szmaragdami. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego mały Ślizgon nie przypuszcza nawet jak wielką tajemnicę skrywa to niezwykłe narzędzie. Nie ma pojęcia, że gdyby nie przyjął bliźniaczego ostrza, że gdyby ów ostrze nie wchłonęło jego słodkiej krwi, nic nie wyglądałoby tak jak teraz. Nie wiedział, że to właśnie magia krwi pomogła mu ukierunkować myśli, sprawiając, iż z taką łatwością przyszło mu pogrążenie się w ciemności i akceptacja mrocznej strony jego duszy, co ostatecznie było warunkiem przeprowadzenia rytuału zespolenia. W zasadzie Riddle sam do końca nie wiedział, co podkusiło go do wysłania mu tego nadzwyczajnego prezentu. Wiedział tylko, że już od pamiętnego zajścia w Ministerstwie, gdy przypadkowo uwolnił tę wspaniałą, intensywnie mroczną energię kryjącą się w chłopaku, próbował wymyślić sposób, by dostać go w swe ręce. Dlatego też odkrywszy ten starodawny rytuał i zdobywszy legendarne sztylety, postanowił postawić wszystko na jedną kartę. A była to bardzo ryzykowna decyzja. W przypadku, gdyby coś poszło nie tak jak powinno, obaj mogliby stracić życie. Rytuał zespolenia miał bowiem swe źródło w najczarniejszej, dawno już zapomnianej i wyklętej przez czarodziejski świat magii. Jednak udało się. Jak na razie wszystko szło znakomicie. Pozostał już tylko ostatni etap... I nic nie jest w stanie mu przeszkodzić. Voldemort po prostu musiał go mieć. Wiedział, że nie minie wiele czasu, nim chłopak sam do niego przyjdzie błagając o uwagę, prosząc o każdy dotyk. Jakże mógłby mu odmówić? Udręczy go, uzależni od siebie, stanie się narkotykiem, bez którego Harry Potter nie będzie w stanie funkcjonować.

Ale Tom Marvolo Riddle nie miał pojęcia, że on również może się czasem mylić. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że coś przeoczył. Coś bardzo ważnego. Bo gdyby Tom zastanowił się nad tym, że pocałunek okazał się lepszy niż przypuszczał, gdyby zastanowił się nad tym, że z całej tej sytuacji czerpał również swego rodzaju przyjemność, gdyby zastanowił się nad tym, dlaczego ma tak wielką ochotę posiąść to młode, piękne ciało, dlaczego tak pragnie mieć je tylko i wyłącznie dla siebie...

Ale Tom tego nie zrobi. Kto wie, może i podświadomie zdaje sobie sprawę z istnienia czegoś nowego, czegoś mu nieznanego, ale pomija te niepokojące myśli z premedytacją spychając je głęboko, głęboko na odległy skraj umysłu. Bo to jest obce, bo Tom nie jest w stanie, nie rozumie, nie chce, a być może nawet boi się tego, co mógłby wtedy odkryć.