środa, 27 listopada 2013

Khemm... po raz drugi

Okej, nadeszła pora, abym w końcu dała jakiś znak życia, co nie? Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jakiś czas temu wstawiłam informację, w której twierdziłam, że rozdział jest w zasadzie napisany i niedługo pojawi się na blogu. Doskonale też zdaję sobie sprawę z tego, że tak się nie stało, za co bardzo Was przepraszam i już tłumaczę dlaczego.

Rozdział rzeczywiście napisałam, nawet dość dawno, ale od tamtej pory wisi na dysku. Im dłużej go czytam, tym bardziej mi się nie podoba, a nie mam czasu przerobić go tak, by nareszcie mnie zadowolił. Nauka i stosy kolejnych lektur wcale mi nie pomagają, wręcz przeciwnie, skutecznie pozbawiają mnie weny i chęci. 
Mimo to postaram się w końcu jakoś zebrać w sobie i nadrobić zaległości. 

A teraz niespodzianka, dzięki której, mam nadzieję, wybaczycie mi tak długą zwłokę. Pragnę Was poinformować, że mimo niechęci do rozdziału 42, jakimś cudem zdołałam napisać już rozdział 43. Oznacza to, że kiedy wreszcie uda mi się poskładać i opublikować nową część, kolejna pojawi się niedługo po niej. Pracuję też nad potterowską wersją znanej bajki, ale na razie nie zdradzę szczegółów, najpierw zobaczę, czy coś mi w ogóle z tego wyjdzie ;)

EDIT 26.01.2014:

Widzę, że zaczynacie się niecierpliwić, więc to chyba najwyższa pora na kolejny znak życia ode mnie. Spokojnie, wciąż jestem i nie mam zamiaru zniknąć. Chwilowo dopadła mnie zmora każdego studenta, czyli przewspaniała sesja. Wstawię rozdział jak tylko uporam się z zaliczeniami - jeżeli dobrze pójdzie, powinnam mieć wolne za dwa tygodnie.

piątek, 27 września 2013

Rozdział XLI

Draco Dormiens - mam nadzieję, że ten wynagrodzi jeszcze bardziej ;P I wiem, mówiłam, że będzie w tym rozdziale Marco, ale jednak go nie ma. Za to będzie go mnóstwo w następnym.
Sylwia Slytherin - nieoczekiwanych zwrotów akcji chyba nie będzie, chociaż znając mnie...
Cruenta Victoria - oj, Sev musiał swoje wycierpieć.
Kathes - kurcze, aż się zarumieniłam przez ten Twój komentarz, serio ;P A co do Lucjusza, to właśnie też nie lubię, kiedy robi się z niego taką totalną ciapę z zadartym wysoko nosem, więc musiałam napisać coś po swojemu;)
Czarna Lady - Harry w kolejnym rozdziale, a Tom... hmm, zobaczymy.
Priori Incantatem - tak, Bill i Charlie nadal są w dworze. Niedługo się pojawią.
Carrion Vampire - dzięki;) I tak, opowiadanie się powoli kończy, ale planuję już następne w nieco innym, ale jednak podobnym klimacie. 
Itami - reakcja Harry'ego w kolejnym rozdziale;)
Mariposa - jak wyżej. Ale na Toma musisz poczekać jeszcze jeden albo dwa rozdziały. No, chyba że znowu wen pokrzyżuje mi plany i zrobi po swojemu ;D
Shiko - doczekałaś się;)


Cześć. Odzyskałam laptopa;) Jeszcze raz przepraszam za całe opóźnienie i dziękuję za miłe słowa. W zamian daję Wam całe 7 stron nowego rozdziału. Mam nadzieję, że przynajmniej trochę wynagrodzi Wam długie oczekiwanie, chociaż uwaga, pod koniec robi się łzawo ;P Przy okazji, roi mi się w główce paring Harry/śmierciożerca, ale nic sprecyzowanego. Jakieś propozycje?

Miłego czytania!

***

Czerwona aurorska szata, odrzucona niedbale przez właścicielkę, wylądowała na oparciu niskiej kanapy i zsunęła się z szelestem na siedzisko, pod pełnym dezaprobaty wzrokiem siedzącego tuż obok mężczyzny. Młoda kobieta, absolutnie nieprzejęta karcącym spojrzeniem towarzysza, zbliżyła się tanecznym krokiem do niewielkiego stolika i włączyła ustawione na nim radio. Wydała z siebie radosny okrzyk, gdy w tym samym momencie rozległy się charakterystyczne nuty najnowszego przeboju jej ulubionego zespołu.

- It's my blaaaaack mind! – zawyła z wokalistą, okręcając się na pięcie. – Uwielbiam Myrona!
- Myrona?
- Myron Wagtail, wokalista Fatalnych Jędz – parsknęła z oburzeniem. – Jak możesz nie wiedzieć?
- Daruj, Tonks. Nie wszyscy wielbią te skrzeki.
- Skrzeki! To co, może dla jaśnie pana odpowiedniejszy byłby Henry Purcell?
- Istotnie, choć preferuję Dowlanda – odparł gładko i wyciągnął dłoń. – Chodź do mnie.
- Zaczekaj, przyniosę wino.

Tonks wyszczerzyła się radośnie i zniknęła w kuchni. Morvant przewrócił oczami, kiedy po chwili dobiegł go odgłos tłuczonego szkła i głośne przekleństwo.

- Może pomóc?
- Nie, nie, w porządku – odkrzyknęła Tonks. – Poradzę sobie!
- Jak wolisz.

Wzruszył ramionami i sięgnął po najbliższą gazetę z nadzieją na interesujący artykuł, zaraz jednak odrzucił z niesmakiem tygodnik Czarownica. Nie pojmował jak można czytać takie bzdury. Tonks, mimo całej sympatii jaką do niej żywił, przyprawiała go czasem o ból głowy.

W całkiem niedalekiej przeszłości często zastanawiał się jakim cudem ktoś do tego stopnia roztrzepany, hałaśliwy i niezdarny zdołał zostać aurorem. Nie był w stanie zrozumieć postępowania Tonks, jej nieznośnego entuzjazmu i radości życia. Podchodził do niej z ostrożną rezerwą, a nawet skrywaną pogardą. Przynajmniej do czasu, kiedy to po raz pierwszy miał okazję obejrzeć Nimfadorę w akcji. Natychmiastowa metamorfoza z potykającej się o własne nogi dziewczyny w doskonale wyszkoloną łowczynię czarnoksiężników, zaparła mu dech w piersi. Tonks zwodziła przeciwników pozorną niefrasobliwością, a uśpiwszy ich czujność przystępowała do ataku, co czyniło z niej śmiertelnie groźną przeciwniczkę. Zdecydowanie zbyt wielu śmierciożerców wpadło w tę pułapkę. Nabrała się również Bellatriks, która zlekceważyła Tonks podczas starcia w Ministerstwie i została ugodzona przez siostrzenicę wyjątkowo paskudną klątwą, dając tym samym Morvantowi świetny materiał na docinki.

Nie zmieniało to jednak faktu, iż mimo pełnego profesjonalizmu w pracy, prywatnie Tonks nadal pozostawała nieco dziecinna. Morvant zdecydowanie zbyt często miewał wrażenie, że spotyka się z nastolatką, co mimowolnie budziło w nim pewne wątpliwości, choć na razie nie miał najmniejszego zamiaru przerywać tego niby-związku. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wszelkim mniej lub bardziej wyimaginowanym przeciwnościom, doskonale się dogadywali, poza tym musiał przyznać, że Tonks w swej niezdarności wciąż pozostawała pełna swoistego wdzięku. No i stanowiła dla niego pewną zagadkę, a on bardzo lubił rozwiązywać zagadki.

- Otworzysz?

Tonks wtargnęła do salonu, przerywając rozmyślenia Alexandra i stawiając na stole butelkę oraz kieliszki. Mężczyzna uniósł pytająco brwi.

- Sądziłem, że wolisz białe wino?
- Zapomniałam kupić – mruknęła. – Otwórz, a ja zaraz wrócę.
- Gdzie się znów wybierasz?
- Chcę się przebrać. Daj mi chwilę, okej?
- Jak sobie życzysz.

Alex przymknął na moment powieki, jakby modląc się o cierpliwość, po czym podniósł się i zbliżył do stołu, by otworzyć wino. Nalał bordowego płynu do kieliszków i wrócił na kanapę. Czekał spokojnie na powrót Tonks z sypialni. Nie powiedział nic, gdy zniknęła na kolejnych parę minut w kuchni, przemilczał też wyprawę do piwnicy i łazienki. Powoli zaczynała irytować go jej pozorna radość i przesadzony, wybitnie sztuczny entuzjazm i z rosnącą niecierpliwością łypał na wiszący naprzeciwko zegar. Prawdę mówiąc nie miał dzisiejszego wieczora odwiedzać Tonks, lecz aurorka ściągnęła go do siebie po zebraniu Zakonu Feniksa, pod pretekstem wyjątkowo pilnej rozmowy. Wydawała się być naprawdę zmartwiona, dlatego też zgodził się, choć w rzeczywistości dość istotnie kolidowało to z jego planami. Czas gonił go coraz bardziej, a Tonks wyraźnie odwlekała moment rozmowy. Ostatecznie nie wytrzymał, kiedy stwierdziła, że być może powinna jeszcze skoczyć do sklepu.

- Tonks – warknął, zatrzymując ją w połowie drogi do wyjścia. – Wracaj!
- O co chodzi?
- Mieliśmy porozmawiać. Sądzisz, że nie widzę twoich uników?
- Wydaje ci się – zbagatelizowała. – Ja naprawdę za chwilkę wrócę i wtedy...
- Tonks.
- Ale...
- Nimfadoro!
- Hej, bez takich! – oburzyła się. – To nie fair.
- Ale skuteczne. Usiądźże nareszcie i mów.
- Dobra, już dobra.

Tonks burczała jeszcze trochę pod nosem z niezadowoleniem. Po raz kolejny odrzuciła też wyciągniętą dłoń Alexandra, potrząsając gwałtownie głową.

- Daj mi moment, muszę zebrać myśli.

Morvant opadł z rezygnacją na oparcie kanapy i czekał cierpliwie aż dziewczyna będzie gotowa. Zmrużył zaintrygowany oczy, gdy przysiadła przy stole i wpatrzyła się w panującą za oknem szarugę. Wyraźnie straciła pewność siebie, a jej zazwyczaj różowe włosy przybrały ponurą, brązową barwę.

- Wciąż pada. Nie cierpię takiej pogody, wiesz? – zaczęła i zerknęła na niego przelotnie, zaraz jednak wracając spojrzeniem do okna. – Latem też ciągle padało. Proszę, nie przerywaj i nie oceniaj mnie zbyt pochopnie, dobrze? Historia, którą ci opowiem, zaczęła się właśnie podczas ponurych, letnich wakacji. Jak wiesz zaprzyjaźniłam się wtedy z Harrym. Nie wiesz za to, że zrobiłam to na polecenie Dumbledore’a.

Alexander otworzył usta, ale Tonks wtrąciła się zanim zdołał coś powiedzieć.

- Proszę, nie przerywaj. Uwierz, że miałam swoje powody. Dumbledore był zaniepokojony, kiedy Harry odrzucił wszystkich przyjaciół po pojawieniu się Marco, którego przecież ani on, ani nikt z naszych nie znał. Strasznie bał się o młodego, więc poprosił mnie, Remusa, Billa i Charliego, żebyśmy się do niego zbliżyli i go pilnowali. Remus się nie zgodził, powiedział, że to nie w porządku, a Bill stwierdził, że Fleur by go zabiła, gdyby przystał na coś takiego. Ja jeszcze wtedy nie znałam dobrze Harry'ego, widzieliśmy się zaledwie kilka razy, więc nie miałam większych oporów, a Charlie... Wiedziałeś, że on i Harry się przez jakiś czas spotykali? To nie było podobno nic poważnego, ale Charliego i tak zmartwiło, gdy Harry nagle zaczął go zbywać. Chciał się dowiedzieć dlaczego. Później okazało się, że związał się z Marco, ale to już zupełnie inna historia. W każdym razie udało nam się zyskać ich przychylność, czuli się przy nas swobodnie, dlatego też stracili na czujności i stali się nieostrożni. A może specjalnie z nami igrali, może ich to bawiło? Zresztą, co za różnica, ważne, że udało nam się wypełnić zadanie. Charlie i tak szybko odpadł. Harry zdawał się szczęśliwy, a on sam związał się z Remusem, więc odmówił dalszego donoszenia i zostałam z tym sama. I muszę ci się przyznać, że mnie też coraz mniej się to podobało. Remus i Bill nie wiedzieli, że Charlie i ja zgodziliśmy się szpiegować Harry’ego, myśleli, że też wtedy odmówiliśmy, więc gdy Charlie zrezygnował, to praktycznie cały czas miałam wrażenie, że powiedział wszystkim, a oni patrzą na mnie ze złością i mnie potępiają. Tak naprawdę wcale tego nie zrobił, to tylko moja wyobraźnia, ale wyrzuty pozostały. Poza tym im dłużej przebywałam z Harrym i Marco, zagłębiając się w ich punkt widzenia, tym więcej wad zauważałam u Albusa. Zaczął mnie irytować jego bezwzględny spokój i wieczny uśmiech. Poza tym coraz bardziej przywiązywałam się do tych dwóch krętaczy i było mi najzwyczajniej głupio ich szpiegować. Miałam okropne wyrzuty sumienia, chciałam nawet zrezygnować, ale Dumbledore prosił mnie, żebym tego nie robiła. I chociaż wcale już nie wydawał mi się taki szczery w tej swojej trosce o młodego, to i tak zgodziłam się kontynuować. Nieważne jak bardzo mi się to nie podobało i jak bardzo podważałam motywy dyrektora, nadal wierzyłam w słuszność tego, co robię.

Tonks zamilkła i objęła się ramionami. Zapatrzona w krople wody spływające po szybie, głęboko pogrążona w snutej opowieści, nie zauważyła jak leniwy spokój Alexandra powoli zanika, jego wargi ściągają się w cienką, surową linię, a oczy matowieją, zasnuwając się chmurami.

- Później miałam niewiele do roboty. Wakacje się skończyły, Harry przebywał większość czasu w Hogwarcie, a Marco na powrót stał się dla nas niedostępny. No, może dla wszystkich oprócz Remusa, akurat on miał z nim dobry kontakt. Ale czas mijał, a ja i tak coraz bardziej żałowałam, że dałam się w to wplątać. Nie tylko dlatego, że musiałam donosić na przyjaciół, bo nie dość, że niewiele wiedziałam, to i tak coraz więcej w swoich sprawozdaniach pomijałam. Nie wiem, czy dobrze robiłam, ale nie byłam w stanie powiedzieć Dumbledore'owi wszystkiego. I tak źle się z tym czułam. A teraz, gdy Harry zniknął, na początku nie mogłam się pozbierać. Męczyły mnie okropne wyrzuty. Przecież byłam tak blisko, czasami widywałam się z nim i Nottem! Jak mogłam niczego nie zauważyć?! W dodatku śmierć Hermiony... Biedna dziewczyna, nie zasłużyła na taki los. Tylko że minęło już trochę czasu, pierwszy szok minął, a ja zaczęłam się zastanawiać. To wszystko wydaje mi się dziwne i wiem doskonale, że Dumbledore coś podejrzewa, ale ten stary, wredny dziad mydli nam oczy! Rozumiem, mamy wojnę, a on jest przywódcą, ale nie ma prawa wciskać nam bzdur!

Tonks urwała i zaczerpnęła głęboko powietrza, by się uspokoić. Nerwowo wybijała palcami na blacie stołu niecierpliwy rytm, a w jej burych włosach pojawiało się coraz więcej czerwonych pasm. Nie zwracała najmniejszej uwagi na Morvanta, który milczał, jedynie się w nią wpatrując.

Alexander w głębi duszy wcale nie chciał tego słuchać. Żałował, że uległ i zgodził się na spotkanie, choć miał inne, tak ważne sprawy. Monolog Tonks zmierzał nieuchronnie w kierunku, który bardzo mu się nie podobał. Pragnął wymazać ze swej pamięci każde słowo, które padło z ust aurorki. Obawiał się, że dotrze ona w swej historii do miejsca, z którego nie będzie już odwrotu. Bał się, że nie da mu wyboru. Tymczasem ona mówiła dalej, nieświadoma jego rozdarcia.

- Przypominałam sobie wiele rzeczy, analizowałam zachowanie Theo i Harry'ego. To, co widziałam, czego się domyślałam... Wracałam pamięcią do każdego spotkania z Harrym, Marco albo Ślizgonami. Mówiłam ci, oni byli naprawdę nieostrożni, chociaż szczegółów, na pierwszy rzut oka zupełnie nieistotnych, dopatrzyłam się dopiero po czasie. Dosłownie z nami wszystkimi igrali, balansowali na granicy domysłu i oczywistości, mydlili nam oczy, tak samo jak Dumbledore. Och, oni wszyscy są chyba siebie warci – parsknęła ze złością. – Potem przypomniałam sobie zabawę noworoczną, dziwne zachowanie śmierciożerców, a później też Remusa. Wnioski mnie zszokowały, powoli kolejne elementy układanki zaczęły tworzyć jedną całość, ale wciąż wiem tak mało! Brakuje tylu części! To tylko domysły, niczym nie potwierdzone. Wiedziałam już, że nie dam rady sama i muszę podzielić się tym z kimś, żeby spojrzał na całą sytuację trzeźwym okiem. Alex, pomyśl sam, czy to nie jest dziwne? Nie ma żadnych dowodów na prawdziwość tej historyjki z uprowadzeniem, oprócz słów oszołomionego, zagubionego dzieciaka. Zresztą, ten cały Moore też wydaje mi się podejrzany. Nie moim zadaniem jest osądzanie, ale chyba pamiętasz kim była jego matka, prawda? No i gdzie zniknął Marco? Alex, to wszystko nie trzyma się kupy, czy tylko ja to widzę?!

Tonks oderwała w końcu spojrzenie od okna i zwróciła się w kierunku Morvanta. Włosy aurorki płonęły ognistą czerwienią, policzki zdobiły rumieńce, pierś unosiła się w gwałtownym oddechu. Alexander stanowił jej istne przeciwieństwo. Siedział sztywno, bez ruchu, zaciskał mocno wargi. Milczał bardzo długo, wpatrując się w nią dziwnie pustym, nieodgadnionym wzrokiem. Tonks poczuła się nagle bardzo nieswojo.

- Alex? Odezwij się, proszę. Powiedz coś, cokolwiek.

Morvant jeszcze przez chwilę obserwował ją uważnie, jak gdyby ważąc słowa, a gdy w końcu się odezwał, jego głos był cichy i dziwnie ochrypły.

- Mówiłaś o tym komuś jeszcze?
- Nie, tylko tobie.
- Dobrze.
- Dobrze?  parsknęła, gdy znów na dłuższy czas zamilkł, jedynie na nią patrząc.  Mówię ci coś takiego, a ty masz mi do powiedzenia tylko... Alex? Co robisz? Alex, po co ci...

Kolorowy błysk rozświetlił pokój na najkrótszą z chwil. Czerwone wino chlusnęło na brązowy dywan, kieliszek potoczył się ze znikomym brzękiem pod stół. Tonks nie udało się już nigdy dokończyć pytania. Nie zdążyła nawet sięgnąć po różdżkę. Znów błysnęło i zniknęły kieliszki, butelka wina oraz brunatna plama. Chwilę później rozległ się głośny trzask deportacji, a niewielki salon pogrążył się w całkowitej ciemności. Głuchą ciszę przerywało jedynie monotonne stukanie kropel deszczu o parapet i delikatna, spokojna melodia, ulatująca z zapomnianego w kącie radia.

+++

Chudy, wysoki mężczyzna, odziany w połyskujące srebrem futro, maszerował dumnie w kierunku podwyższenia. Kozia bródka porastała niezbyt wydatną szczękę, a krótko przystrzyżone siwe włosy dodawały mężczyźnie dziwnej powagi. Poruszeni śmierciożercy szeptali między sobą, nie spuszczając wzroku z przybysza.

- Proszę, proszę – wysyczał z lubością Voldemort, gdy niespodziewany gość zgiął się przed nim w głębokim ukłonie. – Igor Karkarow. Co cię tu sprowadza, drogi przyjacielu?
- Panie, racz wybaczyć wiernemu słudze, że dopiero teraz odpowiada na wezwanie swego mistrza. Jak pewnie wiesz, dane mi było objąć zaszczytne stanowisko dyrektora szkoły w Durmstrangu. Obowiązki nie pozwalały mi stawić się przed twym wspaniałym obliczem, przeszywając me serce i duszę sztyletem absolutnego cierpienia i żałości, jednakże wiedz, mój panie, że pozostałem wierny swym przekonaniom, oczekując z najwyższą niecierpliwością momentu, w którym znów zaznam zaszczytu pojawienia się u twego boku.
- Doprawdy? – zapytał Tom z powątpiewaniem, przyglądając mu się z góry. – Widzę, że starannie przygotowałeś swą powitalną mowę. Ale do rzeczy, Igorze, do rzeczy. Sugerujesz więc, że twój nagły powrót nie ma absolutnie żadnego związku z ostatnimi wydarzeniami?
- Mój panie, oczywiście, że nie! Błagam, uwierz wiernemu słudze, który pokornie staje przed tobą, licząc na łaskę i zrozumienie.
- Rozumiem, że potrafisz wyjaśnić cóż okazało się na tyle zajmujące, byś nie zdołał znaleźć czasu dla swego Lorda?
- Tak, mój panie, tak – mówił gorączkowo Karkarow, lecz krótki błysk desperacji w jego zimnych, przebiegłych oczach wskazywał na coś zgoła innego. Zapadła cisza, po czym mężczyzna wypalił nagle: – Durmstrang, mój panie!
- Durmstrang – powtórzył z namysłem Voldemort. – A cóż takiego działo się w Durmstangu, że wymagało twej nieugiętej uwagi?
- Przygotowałem Durmstrang dla ciebie, mój panie, jest gotów na twe rozkazy.
- Och, z pewnością! – Bella wybuchnęła nieprzyjemnym śmiechem. – Daruj, panie, ale słowa tego głupca przeważyły szalę mojej wytrzymałości!

Voldemort przemilczał nieprzyzwoite zachowanie śmierciożerczyni, skinąwszy jedynie głową na znak, by kontynuowała. Bellatriks ruszyła w stronę Karkarowa, a szaleńcza radość na jej twarzy zdecydowanie nie wróżyła Bułgarowi nic dobrego.

- Powiedz, Karkarow, czy to dlatego uciekłeś z Hogwartu dwa lata temu, po wiadomości o powrocie Czarnego Pana? – zapytała. – Zapewne popędziłeś na złamanie karku do Durmstrangu, by czynić już pierwsze przygotowania, tak?
- W rzeczy samej!
- A panika, którą przejawiałeś podczas wzrastającej aktywności Mrocznego Znaku, była jedynie sprytnym fortelem, mającym na celu uśpienie czujności naszego drogiego Severusa, którego uważałeś za zdrajcę?
- Ja…
- A pogrążenie Dołohowa, Rosiera, Traversa, Mulcibera i Rookwooda? – wyrecytowała, mściwie się uśmiechając. – Nie wspominając o próbie wkopania Snape’a. Cóż, prawdopodobnie to także potrafisz nam wyjaśnić, nieprawdaż?
- I tak już o nich wiedzieli, a Rosier od dawna był martwy!
- Cóż – westchnęła i spojrzała na stojącego nieopodal Evana. – Wygląda zaskakująco żwawo jak na umarlaka.

Karkarow podążył za jej wzrokiem i wciągnął gwałtownie powietrze na widok jak najbardziej żywego Rosiera, który odwdzięczył się zupełnie obojętnym, krótkim zerknięciem. W istocie sprawiał wrażenie znudzonego, choć dyrektor Durmstrangu doskonale wiedział, że po tym człowieku można spodziewać się absolutnie wszystkiego. Pozornie tak obojętny, równie dobrze mógł zamordować go zaraz po opuszczeniu tej sali. Bułgarowi zrobiło się słabo. Bellatriks roześmiała się, trafnie odgadując powody jego niepewności.

- Wszystko dobrze? Jakoś tak nagle pobladłeś – spytała troskliwie, choć cały efekt zepsuł grymas wściekłości. – Koniec tej farsy, Karkarow.
- Jakiej farsy? – warknął Bułgar, zebrawszy się w sobie. – Jak śmiesz choćby insynuować takie plugastwa! Jak śmiesz podważać moje motywy, akurat ty, która bezmyślnie pozwoliłaś schwytać się aurorom i zamknąć w Azkabanie!
- Przynajmniej pozostałam wierna Czarnemu Panu, kiedy ty, obłudny zdrajco, zdradziłeś kompanów, by ratować swe nic nie warte życie! – wrzasnęła. - A teraz śmiesz przychodzić tu, gdy odnieśliśmy w końcu upragnione zwycięstwo, i udawać, że w niczym nie zawiniłeś?! Na wszelkie bóstwa, ty naprawdę masz nas za idiotów!
- Trudno mieć lepsze zdanie o kimś twego pokroju!
- Ty…
- Dość! – syknął Voldemort. – Bella, wracaj na miejsce.
- Dziękuję, mój panie – zaczął Bułgar, ponownie zginając się w głębokim ukłonie. – Jak to dobrze, że…
- Zamilcz, głupcze – przerwał mu Riddle, wykrzywiając wargi w grymasie obrzydzenia. – Jesteś doskonałym przykładem tego, jak nisko można upaść. Przychodzisz tu po tylu latach, nawet bez zadowalającej wymówki i śmiesz uwłaczać w swej głupocie nie tylko mnie, ale także i wszystkim obecnym w tej sali. Bellatriks podsumowała twe wystąpienie w dość opłakany, jednakże mimo wszystko trafny sposób. Obrażasz moją inteligencję, Karkarow.
- Panie, nie…
- Crucio – szepnął Riddle. Obserwował przez moment jak Karkarow wije się w konwulsjach u jego stóp, po czym przerwał klątwę. – Kazałem ci milczeć. Masz jednak szczęście, Igorze Karkarow, wprost niebywałe. Twe życie okaże się choć w najmniejszym stopniu przydatne. Evanie – zwrócił się do Rosiera, który natychmiast zmrużył oczy, spodziewając się, co usłyszy. – Przedstaw go swym podwładnym. Wydaje się, że brakuje tam… świeżej krwi.
- Dziękuję, panie, dziękuję – szeptał gorączkowo Karkarow, zbierając się z podłogi. – Obiecuję, mój panie, że już nigdy cię nie zawiodę.
- Och, tego jestem pewny.

Śmierciożercy obserwowali ze zdumieniem jak Igor Karkarow kłania się służalczo i wycofuje, a potem opuszcza salę za Rosierem, obrzydliwie zadowolony z siebie. Wielu z nich nie rozumiało dlaczego tego zdrajcę spotkała tak wielka łaska, lecz nie odważyli się protestować, wierząc, że Czarny Pan ma swoje powody. Jednakże wśród nich byli i tacy, którzy drżeli, wyjątkowo rozbawieni, z trudem powstrzymując śmiech. Nie brakowało i takich, których twarze przybrały niepokojąco zielony odcień. Jednych i drugich łączyło jedno – wiedzieli, kto przebywa obecnie pod wodzą Rosiera. Cóż, przynajmniej Karkarow rzeczywiście na coś się przyda. Nowo przemienione wampiry bywały dość… nienasycone.

+++

Łagodny uśmiech rozjaśnił na moment ponurą twarz nastolatka, gdy zapalił ostatnią świecę i ustawił ją przy łóżku pogrążonego w głębokim śnie przyjaciela. Przynajmniej tyle mógł dla niego zrobić. Żałował, że nie pozwolono mu rozpalić w kominku. Wiedział jak bardzo Harry lubił siadać w wygodnym fotelu przed paleniskiem i wpatrywać się w trzaskający wesoło ogień, ale trudno, nic nie był w stanie na to poradzić. Teraz Harry i tak spał, a Theo otrzymał stanowczy zakaz ocieplania pokoju w jakikolwiek możliwy sposób. Nie rozumiał jak totalne wyziębienie miałoby pomóc Potterowi, lecz nie protestował, zamiast tego za każdym razem przynosił ze sobą świece. Harry zawsze lubił leżeć w łóżku i wpatrywać się w ich chwiejne płomyki.

- Cześć, Harry – przywitał się, odkładając na stolik zwykłe, mugolskie zapałki. Wciąż nie oddano mu różdżki. – Przyniosłem dzisiaj kilka tych małych bordowych świec, takich jak mieliśmy w dormitorium, pamiętasz? Nie są identyczne, ale myślę, że powinny ci się spodobać.

Nott przysunął sobie krzesło, otulił się mocniej szatą i chwycił kubek parującej herbaty, obejmując go szczelnie zmarzniętymi dłońmi. Utkwił spojrzenie czarnych, upartych oczu w bladym obliczu przyjaciela. Wyjątkowo cenił sobie chwile, które mógł spędzić przy jego łóżku i po prostu na niego patrzeć. Tylko on sam wiedział, jak wielką znajdował w tym przyjemność. Wcześniej rzadko miał okazję widywać na twarzy Harry’ego taki spokój. Rysy były jakby gładsze, wolne od czujności i napięcia, oddech Harry’ego był równomierny, zniknęły głębokie cienie pod jego oczami, włosy znów stały się mocne i błyszczące, a blizna nie była już zaogniona. Zniknęła gdzieś ta potworna aura, powietrze wokół niego nie trzeszczało złowrogo od przepełniającej je po brzegi mocy, rzeczy nie zdawały się naelektryzowane. Wszystko wróciło do normy, może nawet wydawało się lepsze. Sam Harry także powinien być absolutnie zdrowy, co potwierdzały zresztą wszelkie badania, a mimo to nadal się nie budził i nikt nie wiedział dlaczego. Minęły trzy tygodnie, Snape wychodził z siebie i praktycznie nie sypiał, tworząc nieustannie nowe mikstury, Bella już prawie zamieszkała w prywatnym skrzydle, a Czarny Pan przestał zaglądać do Harry’ego kilka razy na dobę, niezależnie od godziny, tak jak to miało miejsce na początku. Obecnie przychodził tylko raz, późno, stawał na moment przy łóżku śpiącego chłopaka, a potem wychodził bez słowa, by pojawić się ponownie kolejnego wieczora. Nigdy nie zwracał też uwagi na Theo, chociaż Ślizgon wiedział, że w rzeczywistości zawsze ma go dokładnie na oku. Nadal nie rozumiał sensu swojej „misji”, ale cieszył się, że przynajmniej może być przy Harrym. Nie wiedział tylko jak długo jeszcze. Nie mógł już dłużej ukrywać przed sobą, że grunt pali mu się pod stopami. Gdyby nie przykre położenie, prawdopodobnie nigdy nie zdecydowałby się na to, co miał zamiar dziś zrobić.

- Wybrałem je specjalnie na tę okazję, bardzo szczególną, a jakże. Nadszedł chyba najwyższy czas, żebym zebrał się w sobie i wykorzystał, jak przystało na Ślizgona, sprzyjającą okazję, by wyznać ci swoje uczucia. Tak, wiem, że to obrzydliwe tchórzostwo, żeby wyznawać miłość komuś pogrążonemu w śpiączce, bo nie ma się odwagi, aby zrobić to porządnie, ale jakże ironiczna to sytuacja! – Theo zaśmiał się cicho i pochylił nad Harrym. – Naprawdę ironiczna, a wiesz dlaczego? Ponieważ śpisz, a ja zakochałem się w tobie właśnie wtedy, kiedy spałeś. Poważnie. Gdybym nie był takim tchórzem i kiedykolwiek zdecydował się zaryzykować naszą przyjaźń, żeby powiedzieć ci prawdę, usłyszałbyś właśnie tę dziwną rzecz. Tak, tak, wiem jak to brzmi. Pewnie w pierwszym momencie pomyślałbyś, że paplam od rzeczy, bo musiałem się zauroczyć, gdy mnie pocałowałeś i tak dalej, bla bla, bla, ale nie, to nieprawda. Było przyjemnie, jasne, ale nie aż tak, żebym od razu cię pokochał. To rozwijało się powoli, a zrozumiałem, że wpadłem na amen, kiedy któregoś wieczora wróciłem do dormitorium, zobaczyłem cię rozwalonego na moim łóżku i za nic w świecie nie mogłem cię obudzić. Takie to głupie, ale jednak jak najbardziej prawdziwe.

Theo uśmiechnął się z goryczą i spojrzał na Vengera, który wpełzł na łóżko i gapił się na niego, raz po raz ostrzegawczo posykując. Wąż sprawiał wrażenie jakby próbował odgrodzić go od swego pana lub zmusić do zamilknięcia. Ale teraz, kiedy Theo zaczął już mówić, nie potrafił przestać. Musiał to z siebie wyrzucić.

- Dobudziłem cię w końcu, a ty przeciągnąłeś się jak jakiś kot, cholera, nie znoszę kotów, i łypnąłeś na mnie tymi zielonymi, zaspanymi ślepiami. Wtedy już do końca przepadłem. Jak można mieć tak niesamowite oczy? Czasami są zimne i surowe, piękne i straszne, innym razem ciepłe i wesołe. Mogą być psotne i radosne, smutne i wrogie, ale jedno jest pewne. Zawsze są żywe, dla mnie. I wiem, że to, co teraz powiem zabrzmi sentymentalnie i głupio, ale hej! Jestem tylko durnym nastolatkiem zadurzonym po uszy w swoim przyjacielu. Nic dziwnego, bo jak można cię nie uwielbiać? Nikt nie patrzy na mnie tak jak ty, tylko ty jeden tak potrafisz. No dobra, to zabrzmiało naprawdę głupio i łzawo, ale musisz mi to wybaczyć, ja tak po prostu czuję.

Theo odwrócił wzrok i spojrzał na wygasły kominek.

- Wiem, że nie powinienem. Tylko że ja nic na to nie poradzę, Harry. Nie chciałem, wierz mi, ale jak można coś takiego powstrzymać? Pewnie lepiej byłoby dla nas, dla mnie, żebyśmy trzymali się od siebie z daleka, żebyśmy nigdy się nie zaprzyjaźnili, ale wiesz co? Gdybym mógł cofnąć czas, to nic bym nie zmienił. Zawsze byłem samotny, ale potem pojawiłeś się ty i dałeś mi coś, czego bardzo chciałem. I chociaż teraz możliwe jest, że to stracę, że mi nie wybaczysz, to i tak było warto i niczego nie żałuję. To znaczy, ja wiem, że mnie nie odtrącisz, nie zrobisz tego specjalnie, bo nie jesteś taki, ale i tak między nami już nigdy nie będzie jak dawniej.

Nott odchrząknął i zwrócił się znów w stronę Harry’ego. Zignorował ostrzegawczy syk Vengera i położył dłoń na lodowatej dłoni przyjaciela, pochylając się jeszcze bardziej nad jego łóżkiem.

- Harry, nie wiem, czy mnie słyszysz, czy nie. Myślę, że nie i tak naprawdę, to nawet mam taką nadzieję, bo inaczej zrobiłem z siebie kompletnego kretyna. Ale jeżeli się mylę i docierają do ciebie moje słowa, to obudź się, proszę. Obudź się i spójrz na mnie, dopóki nadal tu jestem, bo nie wiem ile to jeszcze potrwa. Wpakowałem się w niezłe bagno i nie mam pojęcia jak się z niego wydostać. Głupieję przy tobie, Harry, wszyscy to już chyba zauważyli. Snape patrzy na mnie jakbym postradał rozum, Bellatriks się ze mnie śmieje, Czarny Pan bacznie mnie obserwuje i coraz bardziej mną gardzi, a ja nie potrafię wziąć się w garść. Boję się, Harry, naprawdę się boję. Pogubiłem się, dlatego miło by było, gdybyś obudził się i uratował mi tyłek, wiesz?

Theo skrzywił się, gdy usłyszał jak bardzo łamliwy stał się jego głos, ale nic nie mógł na to poradzić. Po raz pierwszy w życiu był śmiertelnie przerażony. Wstał i podszedł do okna, oparł czoło o zimną szybę i trwał tak, próbując się uspokoić. Nie zauważył, że Venger zsunął się nagle z łóżka i pomknął gdzieś w sobie tylko wiadomym celu. Nie wiedział ile czasu minęło, nim zdołał opanować się na tyle, by wrócić powoli na swe poprzednie miejsce. Wbił wzrok w płomyk najbliższej świecy i uśmiechnął się nieśmiało, łagodnie, tak bardzo dla niego charakterystycznie. Zwrócił się znów do Harry’ego, przemawiając z cichą rezygnacją, zabarwioną nutką żalu.

- Merlinie, czasem tak bardzo cię nienawidzę. Przez ciebie jestem słaby, ty mnie takim czynisz. Nigdy nie byłem tak miękki i bezbronny, odebrałeś mi bezlitośnie całą siłę, a ja nie cierpię bezsilności. Czasami myślę, że może lepiej byłoby gdybyś nigdy się nie obudził, bo ja też bym wtedy zniknął i nie mógłbyś mnie dręczyć, ale zaraz potem nienawidzę już nie ciebie, tylko siebie za to, że choć przez chwilę mogłem tak pomyśleć i brzydzę się sobą. To oczywiste, że lepiej byłoby, gdybym to ja zniknął, tylko ja. Dla ciebie, dla mnie, dla wszystkich. Zniknąłbym, po cichu, nikt nigdy nie dowiedziałby się o moim upokorzeniu. Szkoda tylko, że nie potrafię. Nie jestem w stanie, bo mimo wszystko bardzo chcę tu zostać, dobrze wykorzystać swoją szansę, po prostu żyć. Niestety, najwyraźniej nie jestem dość dobry, żeby…

Theo urwał nagle i przełknął ciężko ślinę, po jego plecach przebiegły ciarki. Wyczuwał od pewnego czasu nieznaczne poruszenie, dziwne zawirowanie magii, lecz było to tak ulotne, że nie przywiązał do tego większej wagi. Dopiero teraz odczuł to wyraźnie, całym sobą, jak uderzenie. Było inaczej niż jeszcze przed kilkoma minutami, coś się zmieniło. Powoli i ostrożnie uniósł wzrok na twarz Harry’ego i zamarł, czarne oczy rozszerzyły się w zdumieniu. Patrzył oszołomiony na twarz najlepszego przyjaciela, na jego usta, nos i w końcu oczy. Zielone, błyszczące, a przede wszystkim otwarte.

- O, jasna cholera.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Khemm...

Cześć. 

Niestety, to nie rozdział i nie wiem, kiedy się pojawi. Rozpierdzielił mi się komputer, padł cały system, prawdopodobnie straciłam wszystko, co miałam. Nie mam pojęcia, kiedy laptop znów będzie sprawny i czy cokolwiek uda mi się odzyskać, w każdym razie dam Wam znać, gdy będę już cokolwiek wiedziała.
Cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że przynajmniej Wasze wakacje przebiegają bez paskudnych niespodzianek;) 

Do kolejnej (oby tym razem pozytywnej) notki!

EDIT: 31.08 - porcja informacji:

- straciłam wszystko, to już pewne
- laptopa w najbliższym czasie nie odzyskam
- wena jest, ale czasu i sił brak. Jestem trochę zniechęcona, bo nowy rozdział był już praktycznie gotowy, a nie wiem, czy napisanie go od nowa wyjdzie tak dobrze, szczególnie jednej sceny, z której byłam szczególnie zadowolona
- mimo to staram się coś skrobać w wolnym czasie, chociaż z niewiadomych powodów nie potrafię na papierze. Na klawiaturze jakoś lepiej mi idzie, dlatego korzystam z komputera brata, gdy ten w swej niezmierzonej łaskawości mi na to pozwoli;)

W każdym razie dziękuję Wam za miłe słowa i obiecuję wstawić nowy rozdział jak najszybciej;)

Przy okazji, Alice, ja też czytam teraz na telefonie i zarywam noce - chociaż to zarywanie nocek i tak u mnie jest normalne :D

piątek, 2 sierpnia 2013

Rozdział XL

Czarna Lady - Ty nie wiesz co powiedzieć? No, wow;)
Shiko - Harry pokaże się dopiero w kolejnym rozdziale. Chyba ;P
Sylwia Slytherin - to Morvant zabił Hermionę, nie Ryan. On ją tylko złapał ;P A jeśli chodzi o Notta... hmm, nic nie zdradzam;)
Draco Dormiens - o Theo i Marco będzie więcej w kolejnym rozdziale, a w jeszcze następnym wampir odegra prawdopodobnie główną rolę;)
Kathes - zgadzam się z tym, co napisałaś o Ryanie. Właśnie tak chciałam go przedstawić, więc cieszę się, że się udało;)
Cruenta Victoria - tak, to jest On;)
Vivienn - ależ nie krępuj się ;P cieszę się, że poprzedni rozdział był już lepszy, w tym znowu trochę spokojniej, ale w następnym już akcja, więc bądź cierpliwa;)
Tracheotomie - nikt nie walnął w Mortisa Avadą. Noo, oprócz Toma, ale to już swoją drogą;) To Hermiona nie żyje.
Panna Mi - cześć;) Naprawdę miło widzieć tak długi, konstruktywny komentarz. Przyznam szczerze, że ja także nie przepadam za wprowadzaniem nowych postaci, dlatego sama się czasem dziwię, że pojawiły się u mnie aż trzy. Cieszę się, że podoba Ci się Evan - mam słabość do tego faceta i po prostu musiałam dać mu jakąś rolę. W kolejnym opowiadaniu, które ukaże się po Przebudzeniu, będzie go pewnie więcej. No i Voldemort. Twoje słowa sprawiły mi prawdziwą radość, niezwykle miło jest usłyszeć, że udało mi się  dobrze przedstawić tego czarnoksiężnika. Starałam się pokazać go tak, jak sama widzę. Nie znoszę, gdy autorzy przerabiają Riddle'a na ciepłe kluchy - to po prostu do niego nie pasuje, on musi pozostać mrocznym czarnoksiężnikiem. I dziękuję za rady, na pewno z nich skorzystam;) A co do nazwisk, to przyznaję się bez bicia, że jestem strasznie przeczulona na tym punkcie i pilnuję ich poprawnego zapisu jak tylko mogę. Jeszcze raz dziękuję za tak rozbudowany komentarz, aż chce się dalej pisać!;)


Witajcie. Przepraszam od razu za takie opóźnienie, ale ostatnimi czasy przewracam swoje życie do góry nogami, więc naprawdę nie zostało mi wiele czasu i sił na pisanie. W każdym razie spięłam się i dałam radę wstawić ten rozdział przed moim wyjazdem. Nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie kiedy wrócę, ale nowej części możecie spodziewać się prawdopodobnie pod koniec sierpnia.

Miłego czytania!

***

To była porażka. Od blisko roku całe jego życie stanowiło ciągłe pasmo porażek. Popełniał jeden błąd za drugim i konsekwentnie trwał w swym uporze nie zauważając, że dawno temu zgubił gdzieś po drodze sens i samego siebie. A zaczęło się tak niepozornie. Zwykła kłótnia, niewłaściwy osąd i podszept nieuzasadnionej zazdrości wystarczyły, by zapomniał o tym, co ważne i odrzucił trwałość, wierność oraz uczciwość na rzecz taplania się w emocjonalnie śmierdzącym bagnie. Równie dobrze mógł trzymać język za zębami i od razu wytarzać się w smrodliwej łajnobombie. Oszczędziłby zarówno sobie jak i innym naprawdę wielu problemów. Ale nie, bo przecież wtedy wiedział najlepiej. Do dziś zastanawiał się skąd u niego ta żałość, ta zawiść, niechęć i złość. To nagłe objawienie budziło niepokój. Choć w rzeczywistości zawsze tkwiły w nim spore pokłady nie całkiem zdrowych ambicji i od dawna, praktycznie od dzieciństwa, miał za towarzyszkę zazdrość, nigdy nie wybijały się one równie intensywnie jak w tamtym okresie czasu. Był żałosny.

Chciało mu się śmiać, drżał od wstrzymywanego ostatkiem sił chichotu, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak chore i nieadekwatne jest to akurat w tym miejscu, akurat w tym momencie. 

I pomyśleć, że jeszcze tak niedawno klął na cały świat, będąc absolutnie pewnym, iż nie może spotkać go nic gorszego niż zdrada najlepszych przyjaciół. Teraz rozumiał, że nie mógł nazwać w ten sposób ich uczynków, ponieważ gdyby spojrzeć na to z innej perspektywy, czego całkiem niedawno się nauczył, to właśnie on okazał brak lojalności. Dlaczego doszedł do tego tak późno? Długo nie przyjmował do wiadomości, że obu stracił z własnej winy. Wprost niewiarygodnym było, jak łatwo przyszło mu rozniecenie płomyka, który ostatecznie strawił wszystko, co uznawał za najcenniejsze. 

Jego odepchnął celowo i z premedytacją, miał zamiar zranić, odrzucić, dopiec i właśnie to uczynił, mimo że jednocześnie krzyczał i wył po każdym zadanym przez siebie ciosie, samemu czując się zranionym i odrzuconym, po prostu pragnąc, by on zrozumiał i został, by było tak jak dawniej. Przecież już kiedyś zdarzyło sie podobnie, prawda? Ale tym razem stało się inaczej - on nie zrozumiał. Wystarczyło kilka gorzkich, nieprzemyślanych i rzuconych gwałtownie w gniewie słów, aby wyżłobiona poprzednio szczelina nieubłaganie się pogłębiła. Coś pękło w nich, uległa zerwaniu i tak już nadwyrężona nić, i wszystko runęło. Najbardziej bolało zaś to, że on tak łatwo go zastąpił... Nie walczył, nie starał się nic wyjaśnić. Odszedł cicho i ze spokojem, godnie unosząc głowę i przyjmując na miejsce dotychczasowego przyjaciela dawnego wroga, kogoś z kim dotychczas prowadzili nieustanną wojnę. Do dziś świadomość tej zdrady tkwiła w jego sercu niczym zadra. 

Podświadomie zaczął obwiniać o to ją, bo przecież uczynił to za jej cichym przyzwoleniem. Dlaczego nie protestowała? Dlaczego go nie powstrzymała, gdy ranił tak bezlitośnie najlepszego przyjaciela, jedynego, który akceptował go zawsze i niezmiennie, który znosił cierpliwie jego humory, łagodził kompleksy i najzwyczajniej wybaczał, oferując tak dobrze mu znany uśmiech? Gdzie się podział wtedy jej rozsądek i cała mądrość, którą zawsze tak się szczyciła?
Mimowolnie odsuwał się coraz bardziej, nie mógł znieść przemądrzałego tonu jej głosu, napuszonych włosów, poprawności, sumienności i pragnienia wiedzy. W końcu drażniła go nawet sama jej obecność, więc unikał dawnej przyjaciółki i próbował zbudować coś nowego, być może trwalszego, ze swymi kolegami z dormitorium. I przez jakiś czas łudził się, że mu się to udało, lecz ostatecznie okazało się, że to nie było to. Brakowało im wielu rozmaitych cech, które on uznawał za absolutnie konieczne do zawiązania niezachwianej przyjaźni. Później zrozumiał, że oni po prostu nie byli nimi

I tak mijał dzień za dniem, aż nadeszły święta, w związku z którymi żywił tyle nadziei, a które okazały się najgorszymi w jego życiu. Smutek matki, zmęczenie ojca, dom pełen obcych mu ludzi i dodatkowe, puste łóżko w maleńkim pomarańczowym pokoju. Tyle zapamiętał. Nic jednak nie równało się z noworoczną wiadomością o zaginięciu jego najstarszych braci. Zniknęli, od tak, i wszelki słuch po nich zaginął. Nie był w stanie patrzeć jak matka przeszukuje nerwowo Proroka, gdy w najróżniejszych zakątkach Wielkiej Brytanii odnajdywano ciała innych zaginionych. On sam nie zajrzał do gazety ani razu. Nie chciał któregoś dnia natknąć się w tekście artykułu na znajome imiona.

Wrócił do Hogwartu samotny, pusty i zagubiony jak nigdy przedtem, z twardym postanowieniem odzyskania choć namiastki dawnego spokoju. Potrzebował nadziei, której sam nie potrafił już z siebie wykrzesać. Nie miał pojęcia, że już za kilka dni dosięgnie go kolejny cios. Nigdy nie zapomni widoku przyjaciółki, ostatniej przystani, do której mógł się udać, u boku oślizgłych drani, tak doszczętnie przez niego znienawidzonych. 

Wtedy Ron zrozumiał, że swym dążeniem do skrzywdzenia Harry'ego, tak naprawdę ugodził rykoszetem w samego siebie. Harry i Hermiona znów byli przyjaciółmi. To on został sam. Ponownie górę wzięła nad nim wściekłość, poczuł się w jakiś sposób oszukany. Wciąż pytał dlaczego i ona go porzuciła. Dlaczego wolała Ślizgonów, skoro przecież wcale nie był gorszy od nich. Nie był. Może i nie miał pieniędzy, może brakowało mu trochę ogłady i posiadał raczej przeciętne zdolności, ale... nie był gorszy. Po prostu nie był. W ustach czuł gorzki smak porażki, a pole widzenia przesłoniła permanentna mgła, która zaćmiła prawidłowy osąd. I pewnie trwałby nadal w swej złości, pełen żalu i wspomnień, gdyby nie kubeł zimnej wody, skutecznie wybudzający go z letargu. Tyle że nie mógł już naprawić ich relacji. Nie mógł o nich walczyć. Nie mógł nawet przeprosić. Nie mógł nic

Dusił się przez zalewającą gardło gorycz, gdy pomyślał, że bezpowrotnie stracił szansę na to, by powiedzieć im, że nie miał racji i żałuje. Z własnej winy, ponieważ teraz, gdy w końcu się przebudził, było już za późno. Drżał coraz bardziej, zagryzając wargi i rozglądając się po stojących dookoła ludziach, jawiących mu się niewyraźnie jako rozmazane, czarne plamy. Mały mugolski cmentarz przytłaczał swą surowością, ciszą i odosobnieniem. Czuł się tu nieswojo, źle i chciał już odejść. Przetarł oczy i wcisnął dłoń do kieszeni, łamiąc trzymanego w ręku kwiata. Nieopanowany chichot wyrwał się z ust Rona, gdy spojrzał na dębowe wieko trumny, lśniące od pokrywających je kropel deszczu. Chichot przerodził się w opętańczy, histeryczny śmiech, kiedy czterej mężczyźni opuszczali trumnę z ciałem jego najlepszej przyjaciółki do głębokiego, zimnego dołu, gdzie miała pozostać już na zawsze, sama i niezaprzeczalnie martwa. Nawet nie poczuł, gdy bliźniacy zaczęli go ciągnąć w stronę bramy cmentarza, nie zauważał potępiających spojrzeń mugoli, ani pełnych nieopisanej rozpaczy twarzy państwa Granger. Śmiał się, nie będąc w stanie i nie chcąc przestać. Śmiał się, kiedy rodzice ułożyli go w łóżku i okryli kołdrą, śmiał się, gdy Molly podawała mu eliksir uspokajający i śmiał się, kiedy otoczyła go ramionami, przytulając mocno i ocierając z jego twarzy łzy, z których istnienia nie zdawał sobie sprawy.

+++

Szare niebo wisiało ponuro nad miastem, zwiastując kolejne opady zimnego deszczu. Mugole, odziani w ciepłe płaszcze i trzymający w pogotowiu parasole, przemierzali ruchliwą ulicę w centrum Londynu, zajęci własnymi sprawami i nie skupiający się w pośpiechu na otaczającym ich świecie. Nikt nie zwrócił uwagi na wysokiego mężczyznę w czarnej pelerynie, który pojawił się znikąd i rozejrzał wokół nieprzeniknionym wzrokiem, a następnie ruszył szybkim tempem, znikając w jednej z bocznych alejek. Przybysz kroczył przed siebie, dumny i wyprostowany, obrzucając pogardliwymi spojrzeniami budynki, które wyglądały zdecydowanie gorzej niż te umieszczone przy głównej ulicy. Przystojną twarz o wyraźnych, regularnych rysach i lekko piegowatym nosie wykrzywił grymas absolutnego obrzydzenia, gdy człowiek dostrzegł przepełniony kontener na śmieci, a na nim chudego, burego kota o bursztynowych oczach, obserwującego go z właściwą tym stworzeniom czujnością. Szyby pobliskiego pubu odrzucały brudem, a drzwi, ledwo trzymające się na zawiasach, skrzypiały przeraźliwie, poruszane siłą przeciągu. Mężczyzna wzdrygnął się i przymknął na moment powieki, jakby modląc się o cierpliwość, po czym zbliżył się do upstrzonej absurdalnymi malowidłami ściany i odchylił ostrożnie laską drzwiczki starej, czerwonej budki telefonicznej. Starając się nie oddychać zbyt głęboko, przekonany o przynajmniej częściowym skażeniu powietrza smrodem przepełnionego śmietnika, czarodziej sięgnął po słuchawkę i wykręcił odpowiedni numer. Chwilę później w budce rozległ się chłodny kobiecy głos.

- Witamy w Ministerstwie Magii. Proszę podać imię, nazwisko i sprawę.
- Lucjusz Malfoy. Przejęcie Ministerstwa Magii.  
- Dziękuję. Proszę wziąć plakietkę i przypiąć sobie na piersi.

Lucjusz chwycił plakietkę z drwiącym uśmiechem i, mimowolnie odrobinę rozbawiony, przypiął ją w odpowiednim miejscu. Ledwo to uczynił, ponownie usłyszał żeński głos.

- Szanowny interesancie, przypominamy o konieczności poddania się kontroli osobistej i okazania różdżki do rejestracji przy stanowisku ochrony, które mieści się w końcu atrium.

Po komunikacie podłoga budki drgnęła i zaczęła niespiesznie opadać, aż nareszcie obskurna uliczka zniknęła całkowicie z pola widzenia Malfoya. Zapadła ciemność, którą po mniej więcej minucie rozjaśniło oślepiające światło pochodzące z atrium, a kobiecy głos oznajmił:

- Ministerstwo Magii życzy panu miłego dnia.
- Och, z pewnością będzie miły - mruknął Lucjusz i spojrzał na stojących najbliżej czarodziejów, którzy zamarli, zaskoczeni widokiem zbiegłego z Azkabanu więźnia akurat tutaj, w samym sercu przepełnonego aurorami budynku.

W tym samym momencie z tłumu wyłonili się Yaxley, Runcorn i Macnair, a kominki po lewej stronie wielkiego holu wypełnił zielony ogień, z którego wychodzili, jeden za drugim, kolejni śmierciożercy. Lucjusz odrzucił do tyłu długie, jasne włosy i zgrabnym ruchem wyjął z laski różdżkę. Wystarczyło kilka sekund, by w atrium Ministerstwa Magii zapanował armagedon.

+++

Spektakularny upadek Ministerstwa Magii!

Wystarczyło jedno popołudnie, aby grupa śmierciożerców pod przywództwem Lucjusza Malfoya, widzianego po raz pierwszy od widowiskowej ucieczki z Azkabanu, opanowała ministerialny budynek, przejmując absolutną kontrolę nad administracyjnym organem władzy czarodziejskiej. 
więcej informacji, str. 2-4

Bunt goblinów. Gdzie się podziały nasze oszczędności?

Bank Gringotta, największy i najpilniej strzeżony skarbiec w Wielkiej Brytanii, od dwóch dni stoi zamknięty na cztery spusty. Gobliny pozostają głuche na jakiekolwiek protesty wzburzonych czarodziejów i konsekwentnie odmawiają im dostępu do bankowych skrytek. 
"Jest to pierwszy taki przypadek od samych początków założenia Banku Gringotta", mówi nam Dirk Cresswel, jeden z byłych pracowników Urzędu Łączności z Goblinami. "Na razie możemy tylko spekulować o tym, co stoi za dziwnym zachowaniem goblinów."
Czy aby na pewno? Te gburowate, dość drażliwe stworzenia znane są ze skłonności do buntu i wielokrotnego wszczynania konfliktów z czarodziejami. Nasz konsultant z byłego już Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami, pragnący jednak zachować anonimowość, ostrzega: 
"Powszechnie wiadomo, że gobliny nie szanują i nie ufają czarodziejom w sprawach złota i innych kosztowności, lecz jak dotąd rzeczywiście nie odnotowano, by odmówiły komukolwiek prawa do jego majątku. Sądzę, iż śmiało można powiązać zachowanie goblinów z klęską Ministerstwa Magii, a stąd blisko do kolejnych wniosków i śmiem twierdzić, że wcale nie będą one przesadzone.
Jak Państwo widzą, w tym temacie dość padło pytań, niewiele odpowiedzi. 
więcej na stronie 9

Miejsce pobytu Harry'ego Pottera nadal nieznane.

Wciąż trwają poszukiwania Harry'ego Pottera, znanego szerzej pod mianem Chłopca, Który Przeżył, bohatera czarodziejskiej społeczności. Przypominamy, że Złoty Chłopiec Gryffindoru został uprowadzony z Hogwartu w ubiegły weekend przez Theodore'a Notta, jednego z uczniów przynależących do Slytherinu i syna znanego śmierciożercy. Rzekomym powodem porwania Harry'ego Pottera była jego nieodwzajemniona miłość do Notta, z którym to pan Potter utrzymywał stosunki jedynie koleżeńskie. Ostrzegamy, że Nott może być uzbrojony i niezwykle niebezpieczny. Udowodnił już, że zdolny jest do podjęcia wszelkich środków, dokonując zabójstwa na Hermionie Granger, czarownicy pochodzącej z mugolskiej rodziny, bliskiej przyjaciółki Harry'ego. Powodem morderstwa stała się prawdopodobnie nieuzasadniona zazdrość. Jeżeli ktoś z państwa posiada informacje o możliwym miejscu pobytu któregokolwiek z chłopców, bardzo prosimy o natychmiastowy kontakt z redakcją.

Burzliwe dzieje Chłopca, Który Przeżył - fakty i mity o Harrym Potterze.

Harry Potter - nazwisko wszystkim znane. Od sześciu lat mamy okazję obserwować chłopca, który stał się sławny, zanim jeszcze potrafił wymówić: quidditch.
Ale, Drodzy Czytelnicy, co tak naprawdę wiemy o Chłopcu, Który Przeżył? Gdzie podziewał się przez wszystkie lata, nim przybył do Hogwartu? Czy naprawdę zmierzył się więcej niż raz z Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać? Dlaczego opuścił Gryffindor? I przede wszystkim - co tak naprawdę może kryć się za jego rzekomym porwaniem? Na te i więcej pytań udzielają nam odpowiedzi bliscy znajomi Harry'ego Pottera.
czytaj na str. 13-15

 Dumbledore zacisnął zęby i odrzucił najnowsze wydanie Proroka Codziennego na stół. Nie trzeba było eksperta, aby stwierdzić, że gazeta uległa wpływom Voldemorta. Pozornie wszystko zdawało się normalne - reporterzy jak zwykle szukali sensacji tam, gdzie nie powinni - lecz Albus zbyt dobrze wiedział, że w świetle ostatnich wydarzeń nie tylko artykuły, ale przede wszystkim nagłówki, wyglądałyby zupełnie inaczej. Nie zdziwiłby się zbytnio, gdyby okazało się, że polegać można obecnie jedynie na Żonglerze. Cóż za ironia.

- Moi drodzy.

Pokręcił z irytacją głową i popatrzył po zgromadzonych wokół stołu osobach. W Norze pojawiło się mniej zakonników niż zazwyczaj, co było zresztą absolutnie zrozumiałe. Minęły cztery dni, cztery krótkie deszczowe dni, odkąd bękart Notta porwał Harry'ego Pottera, a świat już tonął w chaosie. Dumbledore'owi nigdy nie przyszło do głowy, iż kiedykolwiek stanie się świadkiem tak absurdalnie groteskowych godzin, a przeżył już przecież tak wiele. Tymczasem znana im rzeczywistość zmieniała się powoli w niezbyt zabawną karykaturę, a jemu zdawało się, że może jedynie stać z boku i bezsilnie się temu przyglądać.

- Nastały ciężkie czasy. Wróg niewątpliwie rośnie w siłę.

Voldemort nie próżnował. Ledwie Prorok opublikował relację o niefortunnym zgonie panny Granger i zniknięciu chłopaka, które to informacje, nawiasem mówiąc, nie miały ujrzeć na razie światła dziennego, czarnoksiężnik zdecydował się pójść za ciosem i wykorzystał rozgorączkowanie oraz narastającą panikę społeczeństwa, realizując wyjątkowo karkołomny plan. O dziwo z najlepszym skutkiem. Doprawdy, nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że skorumpowani urzędnicy mogą na jedną krótką chwilę zająć czymś służby bezpieczeństwa i niezauważenie zniwelować nałożone na ministerialne kominki blokadę, udostępniając je śmierciożercom, a już tym bardziej nie spodziewano się tego, że Lucjusz Malfoy, jeden z najbardziej poszukiwanych śmierciożerców, po prostu wkroczy do Ministerstwa wejściem dla interesantów.
Wystarczyło kilkanaście minut nierównej walki, by mroczni czarodzieje zdobyli miażdżącą przewagę i przejęli atrium, następną godzinę zajęło im opanowanie kolejnych pięter budynku, a i to wyłącznie za sprawą dzielnej grupki aurorów, broniących urzędu aż do ostateczności. Pojawienie się Voldemorta, który właściwie przechadzał się tylko po korytarzach Ministerstwa niczym pan na swych włościach, jedynie przypieczętowało ich zwycięstwo. Rola czarnoksiężnika ograniczyła się praktycznie do osobistego zlikwidowania nieudolnego ministra i obsadzenia na jego miejscu Lucjusza. 

- Przyznaję z bólem serca, że zostaliśmy zaskoczeni. Wykorzystano nasz niepokój i chwilowe osłabienie, by podstępnie przejąć najważniejsze organy państwowe. 

Czy mogło wydarzyć się coś jeszcze gorszego od upadku Ministerstwa Magii i zniknięcia jedynego, który był w stanie pokonać Toma Riddle'a? Oczywiście. Okazali się głupcami sądząc, iż Czarny Pan działać będzie tak samo jak podczas pierwszej wojny i chwilowo spocznie na laurach, dając im tym samym czas na podjęcie jakichś działań. Absurdalne zachowanie goblinów, za którym z pewnością kryła się działalność Riddle'a, zadało celny cios w i tak już dogorywającą nadzieję czarodziejów. 

- Nie traćmy jednak woli walki, moi kochani, nie pozwólmy sobie na rozpacz. Musimy być silni i przygotować się najlepiej jak możemy, by nie popełnić znów tego samego błędu i tym razem odeprzeć atak nieprzyjaciela. Nie dajmy góry zwątpieniu i otwórzmy nasze serca. Musimy działać, musimy być gotowi na nadchodzące starcie.

To była po prostu jedna wielka farsa. Zakon Feniksa miał praktycznie związane ręce, brakowało im ludzi i funduszy. Wielu zakonników uwięziono, inni przepadli bez wieści, kilka osób poniosło śmierć. Śmierciożercy inwigilowali każdego, na kogo padł przynajmniej cień podejrzenia o przynależność do Jasnych. Severus udał się do kryjówki Toma, by zdobyć informacje o Harrym i nie dawał znaku życia od trzech dni, co mogło oznaczać zarówno to, że chłopak jest u Voldemorta, jak i równie dobrze, że ten także go szuka. Zresztą, nawet gdyby Snape wrócił, Dumbledore nie sądził, aby można było dać wiarę jego słowom. Mistrz Eliksirów stanowił jednostkę na tyle przebiegłą i skrytą, że wprost nieobliczalną. Pozostawało im obecnie zawierzyć słowom roztrzęsionego nastolatka. Moore twierdził, że Theodore Nott nie był śmierciożercą i kochał byłego Gryfona do szaleństwa, mogli więc założyć, przyjmując dużą dawkę optymizmu, że nie zaprowadził Pottera prosto do Voldemorta, ale gdzieś go przetrzymuje. Poszukiwania trwały, na tę chwilę bez żadnych rezultatów. Za to nikt nie miał pojęcia, gdzie podziewał się Lupin. Wilkołak opuścił Norę dwa dni wcześniej i dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Wszystkie większe instytucje, jedna po drugiej, zostawały przejęte przez Czarnego Pana. Jedynymi miejscami, których nie dosięgła jeszcze mroczna potęga stały się Hogwart, Hogsmeade oraz ulica Pokątna, choć ta ostatnia, dotychczas zawsze tętniącą życiem, teraz bywała raczej opustoszała przez coraz częściej spacerujących po niej zwolenników mrocznej strony, zaglądających z ulicy Śmiertelnego Nokturnu. 

- Nie traćmy wiary, gdyż nie jesteśmy sami. Wsparcie już nadchodzi. Niebawem dołączą do nas siły, pod którymi ugnie się pozorna potęga Lorda Voldemorta. 

Albus zbyt dobrze wiedział, że wiele czasu jeszcze minie, nim zakonnicy uzyskają pomoc od przyjaciół spoza wysp. Prawdopodobnie jeszcze więcej, zanim odpowiedzą na wołanie przywódcy magiczni sprzymierzeńcy.

- Pamiętajmy, że jego siła polega wyłącznie na strachu, nam za to przewodzi najpotężniejsza moc ze wszystkich. Ta, której ogromu nigdy on nie pojmie. Miłość. 

Dumbledore westchnął ciężko i zakończył zebranie. Usiadł na chyboczącym się krześle, kryjąc twarz w dłoniach. Musiał przyznać, że dość już ma czarnoksiężników. Jeden Mroczny Lord w zupełności starczał na całe jego życie. Podejrzewał, że od samego początku źle to wszystko zaplanował. Popełnił zbyt wiele błędów, zbyt wiele mu umknęło. Żałował, że nie rozegrał tego inaczej. Być może nie znaleźliby się wtedy w tak tragicznej sytuacji.

+++

Snape potarł ze znużeniem nasadę nosa, próbując zwalczyć uciążliwe wrażenie piasku pod powiekami. Był przeraźliwie zmęczony. Nie spał od ponad czterdziestu ośmiu godzin i trudno było mu zachować trzeźwy umysł, którego teraz naprawdę potrzebował. Nie pomagał nawet eliksir pobudzający, tym bardziej, że dopuszczalną dawkę spożycia przekroczył już zeszłego wieczora. Tępy, pulsujący ból głowy zwiastował rychłe nadejście skutków ubocznych. Mistrz Eliksirów wiedział, że jedynym ratunkiem dla niego była porządna dawka snu, lecz wyglądało na to, że w najbliższym czasie nie będzie mu to dane.

- Tempus.

Severus opadł ze zrezygnowaniem na oparcie wygodnego, skórzanego fotela, kiedy świetliste wskazówki, które zawisły w powietrzu po użyciu zaklęcia czasowego, obwieściły mu, że zbliża się północ. Oznaczało to, że przed mężczyzną jeszcze co najmniej kilka godzin czuwania przy parującym kociołku. Cholerny Potter wybrał sobie genialny moment na zapadnięcie w śpiączkę. Doprawdy, Mistrz Eliksirów podejrzewał, że ten dzieciak nigdy nie przestanie przysparzać mu problemów. W dodatku wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że wysiłek profesora i tak pójdzie na marne. Czarny Pan nie wyjaśnił Severusowi, co tak naprawdę przydarzyło się Potterowi, więc ten miał wybitnie ograniczone pole działania, a eliksir, który warzył, mógł odnieść skutek jedynie w wyniku konkretnych magicznych urazów. Jak on, do diabła, miał pomóc dzieciakowi, skoro nie miał pojęcia, co mu dolega? Niestety, spieranie się z Lordem akurat w tym momencie graniczyłoby z samobójstwem, co oczywiście absolutnie nie miało nic wspólnego ze stanem Pottera. A skądże! To zwykły zbieg okoliczności, że od kiedy Harry leżał nieprzytomny i bliski śmierci, Snape miał wrażenie, iż świat stanął na głowie. Czarny Pan przypominał chwilami tykającą bombę, śmierciożercy przechodzili samych siebie, a Nagara gnił w ciemnym lochu. Severus ostatnio osobiście przyrządzał wampirowi życiodajny eliksir na bazie krwi, nie bardzo wiedząc, czy ma krwiopijcy współczuć, czy może ukradkiem dodać szkodliwy składnik; nie znał wszak powodu, dla którego ten znalazł się w niełasce, a nikt jakoś zbytnio się nie kwapił, aby go w tym uświadomić. Zachowywał się więc tak, jak to miał w zwyczaju, gdy coś nie dotyczyło bezpośrednio jego życia. Zignorował całą sytuację.

Marzył o ciepłym łóżku i chwili wytchnienia. Cisza panująca w laboratorium wcale nie pomagała mężczyźnie, wręcz przeciwnie, wyraźnie odczuwał jak eliksir słabnie, a jego powieki stają się coraz cięższe. Potrząsnął głową i wstał, decydując się zajrzeć do Pottera, żeby sprawdzić, kto obecnie czuwa przy chłopaku. Miał tylko nadzieję, że nie natknie się znów na obrzydliwie łzawą scenę, kiedy to Nott, całkowicie ogłupiały - jednocześnie szczęśliwy i zrozpaczony, stracił nad sobą panowanie i wisiał nad nieprzytomnym Potterem, gdy ten został przetransportowany do Czarnego Dworu. Doprawdy, gówniarz nie wyobrażał sobie nawet, co by się stało, gdyby zamiast Severusa przybył tam Czarny Pan. Dzieciak najwyraźniej nie rozumiał na czym w rzeczywistości polega jego zadanie i zamiast wykorzystać skwapliwie daną mu szansę, ten radośnie kopał sobie grób. I pomyśleć, że jeszcze niedawno Severus mógł z czystym sumieniem nazwać go jednym z najbardziej powściągliwych i rozsądnych uczniów Domu Węża. Obecnie chłopak swym zidioceniem idealnie wpasowywał się w panującą w Dworze atmosferę. Mistrz Eliksirów liczył po cichu na to, że tym razem zastanie na miejscu Bellę, która to, o ironio, jako jedyna sprawiała wrażenie normalnej. O ile w stosunku do tej kobiety można w ogóle użyć takiego określenia. Po chwili jednak parsknął wymuszenie i pokręcił z politowaniem głową. Nie, naprawdę potrzebował snu, skoro doszło już do tego, że posądził Bellatriks Lestrange o normalność.

+++

Dumbledore siedział przy stole jeszcze długo po zakończeniu zebrania, nie zwracając uwagi na krzątającą się przy kuchence Molly. Dręczył go dziwny niepokój, źródła którego nie potrafił na razie wskazać. Wydawało mu się, że coś przeoczył. Coś istotnego, co powinien był zauważyć. Nie dawało mu to spokoju, mając przeczucie, że odpowiedź znajduje się tuż obok, choć nie był w stanie jej dostrzec. Czarodziej poprawił zsuwające mu się z nosa oprawki okularów-połówek i odwrócił wzrok od łypiącego na niego podejrzliwie z okładki zdjęcia Harry'ego. Już samo to wiele mówiło mu o chłopaku. Jeszcze tak niedawno Gryfon ukrywałby się za ramką fotografii, wyglądając zza niej raz po raz i natychmiast nurkując z powrotem. Teraz był pewny i spokojny, a on miał wrażenie, że za zielonym spojrzeniem kryje się coś niepokojącego. 

Zaraz... 

Spojrzał raz jeszcze i przyjrzał się dokładnie, czując nieprzyjemną suchość w gardle. Olśnienie spłynęło na niego, spowijając jego stare ciało lodowatą falą palącego uczucia grozy. Dumbledore znał ten wzrok. Widywał go już wcześniej, u innego ucznia, i choć było to tak dawno, ponad pięćdziesiąt lat temu, nigdy tego nie zapomni. Każdy, kto znał Toma Riddle'a w młodości, rozpoznałby go teraz w innym chłopcu. W Harrym Potterze. Dumbledore oddałby wiele, aby pomylić się i tym razem.

piątek, 21 czerwca 2013

Rozdział XXXIX

Kathes - serio Cię zmotywowałam? Noo, łał ;D Jestem z siebie dumna. Nie martw się, tematyka Twojego opowiadania bardzo mi się podoba, demony i gangi - to jest to xD (jak widać, ze mną też coś nie tak)
Draco Dormiens - Harry'ego jeszcze trochę nie będzie i... jak to dobić Marco?! No wiesz? ;P
Mariposa - zobaczymy czy Hermiona miała rację. Niedługo, gdy Harry się obudzi (o ile się obudzi), będzie to można wywnioskować z reakcji na... no, dowiesz się w tym rozdziale.
Sylwia Slytherin - super, że zaczęłaś nowe opowiadanie. Już nie mogę się go doczekać;)
kajka vel Etna - nie mylisz się, to był taki rozdział. Zresztą z dzisiejszym trochę podobnie, ale jest konieczny. I tak, będzie kolejna historia. Nie od razu, ale będzie, mam już nawet wstępny zarys;)
Czarna Lady - źle Ci się wydaje ;P Ale koniec, owszem, zbliża się.
Amy - oj, nie smuć się. Pozostaje mi mieć teraz nadzieję, że nie przepadasz zbytnio za Hermioną.
Oliwia Małecka - to świetnie, ale prosiłabym jednak, żeby zostawiać linki w Księdze Gości.
Vivienn - auć. Ale dobrze, że mi o tym mówisz, to daje do myślenia. Sądzę, że problem może tkwić w tym, że niezbyt lubię tak bardzo angstować, a w ostatnich rozdziałach było to konieczne, żebym mogła rozwinąć niedługo akcję (a właśnie takie "żywsze" rozdziały lepiej mi się pisze). No nic, mam nadzieję, że z tym trochę lepiej. A jak nie, to nie wahaj się mnie znów przywołać do porządku;)

Wiecie, upał chyba źle na mnie wpływa. Mój wen odzywa się w dziwnych godzinach, więc ostatnimi czasy piszę koło 4-5 nad ranem. Pewnie dlatego ten rozdział zawiera zupełnie co innego, niż zamierzałam. Ach ten wen... Ale przynajmniej jest, a z czasem też trochę lepiej, więc następna część powinna być szybciej;)

Miłego czytania!


***

Ryan wypadł niczym burza z gabinetu Dumbledore'a, gromiąc przy okazji wzrokiem paskudną chimerę, która złośliwie wyszczerzyła do niego ostre jak szpikulce kły. Zgrzytnął zębami i popędził na oślep korytarzem, byle przed siebie, byle jak najdalej, zatrzymując się dopiero wtedy, gdy uznał, że znajduje się w bezpiecznej odległości od biura dyrektora. Odsapnął i przetarł zroszone kroplami potu czoło, a potem skrył się w niewielkiej wnęce i oparł plecami o chłodną ścianę, powoli osuwając się po niej na posadzkę. Złożył łokcie na zgiętych kolanach i ukrył twarz w dłoniach, biorąc głębokie, drżące wdechy, by uspokoić skołatane nerwy. Wciąż zadawał sobie jedno pytanie: co to, do cholery, miało być? Wszystko przez tego przerośniętego półgłówka, który po nieoczekiwanym spotkaniu na skraju lasu zgarnął z chatki swój badziewny, różowy parasol i żgając nim raz po raz Ryana w plecy, zaprowadził go wprost do gabinetu Dumbledore'a, aby chłopak wytłumaczył swą obecność na błoniach i powtórzył staruszkowi słowa centaurów. Moore nie miał pojęcia po co ta cała szopka. Każdy przecież wiedział, że te stwory bredzą od rzeczy o tych swoich gwiazdach i rzucają zagadkami nie do rozwiązania, stwarzając pozory och-jak-wielce-tajemniczych-wieszczy, których nikt przy odrobinie zdrowych zmysłów nie brał nigdy na poważnie. A to dobre, Ryan nie przypominał sobie, żeby dyrektor kiedykolwiek przywiązywał do ich czczego gadania tak wielką wagę - ba, jakąkolwiek wagę; skąd miał wiedzieć, że staruszek nagle zapałał miłością do przepowiedni? W dodatku, jak na złość, w gabinecie Ryan zastał swojego ojca.

Na samo wspomnienie skulił się i przywarł mocniej do ściany. Na początku miał ochotę kląć na czym świat stoi, później chciał już tylko uciec, ewentualnie zapaść się pod ziemię. Spotkali się po raz pierwszy, od kiedy Oliver bardzo wyraźnie pozwolił odczuć Ryanowi swe niezadowolenie odnośnie jego przydziału, dając mu lekcję, której ten z pewnością nigdy nie zapomni. Niezbyt długa, podłużna blizna na prawym boku już zawsze miała przypominać mu o gniewie ojca, ilekroć tylko na nią spojrzy. Od tamtej pory pan Moore kontaktował się z synem jedynie poprzez listy, zawierając w nich kolejne polecenia, które ten niezwłocznie musiał wypełnić i po każdym zdać rodzicielowi pełne sprawozdanie. Nic nie obchodził go fakt, że naraża w ten sposób swe jedyne dziecko na niebezpieczeństwo, liczyły się tylko czerpane z tych działań zyski.

Nieważne ile razy Ryan powtarzał sobie, że ojciec nic dla niego nie znaczy i nieważne jak bardzo stał się zobojętniały na jego szaleństwo, Oliver zawsze potrafił go zranić. Nikt nie wymierzał tak celnych ciosów jak jego ojciec. Już niezliczoną ilość razy chłopak obiecywał sobie, że następnym razem będzie inaczej, że następnym razem się postawi, lecz wystarczyło jedno właściwe słowo, a Ryan kurczył się w sobie i milknął, nie będąc w stanie otwarcie mu się sprzeciwić. Mimo wszystko nie mógł, ponieważ wciąż tlił się w nim płomyk nadziei, że Oliver w końcu się przebudzi i znów będzie jak dawniej. Był przecież jego ojcem i mimo wszelkich krzywd, których zaznał z jego ręki, Ryanowi nadal na nim zależało. Chciałby znów powiedzieć do niego tato i otrzymać w zamian uśmiech, pełen ciepła i miłości, którego nie widział już od blisko czterech lat.

Ale płomyk nie mógł tlić się wiecznie, regularnie przygaszany; dziś zduszono go ostatecznie. Nie została już nawet iskierka, popioły rozwiały się wraz z marzeniami Ryana o odzyskaniu rodziny. Teraz pragnął tylko zapomnieć o przeszłości i nareszcie żyć według własnego uznania, zamiast spełniać kolejne życzenia ojca i być kierowanym przez niego niczym bezwolna marionetka. Może i dobrze się stało. Wyraz wściekłości na twarzy Olivera i pogarda w jego oczach, które pojawiły się, gdy spojrzał na emblemat wyszyty na szacie syna, uświadomiły chłopakowi, że najwyższy czas pogrzebać myśli o poprawieniu ich relacji. Nie było czego ratować. To już nie był jego ojciec, a słowa, które od niego usłyszał, a które stanowić miały obelgę, wciąż dźwięczały mu w uszach i jedynie upewniały Ryana w słuszności podjętej przez niego decyzji. 

Jesteś taki jak twoja matka, powiedział. Oczywiście, że tak. I Ryan był z tego dumny.

Twarz chłopaka rozjaśniła się, kiedy poczuł się lekki, zupełnie jakby z ramion spadł mu wielki ciężar, z którego istnienia dotąd nie zdawał sobie sprawy. Uśmiechnął się delikatnie, a jego błękitne oczy znów nabrały zwykłego pogodnego wyrazu. Rozmasował kark i wstał, by nareszcie wrócić do przytulnej sypialni i zaznać zasłużonego po trudnym dniu odpoczynku, gdy nagle usłyszał jakiś hałas. Zamarł i wytężył słuch. Z oddali dobiegały szybkie, lekkie kroki, których miękki tupot niósł się wzdłuż opustoszałych korytarzy, wiedziony echem akustycznych ścian. Ryan wychylił się nieznacznie z wnęki i zmrużył oczy, żeby dostrzec coś w nikłym, mdłym świetle pochodni. Wyglądało na to, że ktoś wyjątkowo się spieszył, biegnąc dokładnie w jego kierunku. 


+++

Hermiona stanęła jak wryta, kiedy nagle tuż przed nią, zupełnie jak spod ziemi, wyrósł Ryan Moore. Było za późno na to, by udawać, że nic się nie stało. Rozwiane włosy, spocona twarz, piżama oraz bose stopy były aż nadto wymowne. Na dodatek powinna teraz spać spokojnie w swym łóżku, zamiast biegać w panice po zamku. Wiedziała, że chłopakowi wystarczył jeden rzut oka, aby stwierdzić, że wyzwoliła się spod wpływu klątwy. Nie pozwoliła sobie jednak na to, by emocje znów wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Zdawała sobie sprawę, że Moore, pomimo tego że był Ślizgonem i utrzymywał dość bliskie kontakty z Harrym i jego znajomymi, nie był śmierciożercą. Nigdy nie dostrzegła na jego przedramieniu Mrocznego Znaku, widywała go czasem u dyrektora, a pan Oliver, ojciec Ryana, bardzo surowy choć równie uprzejmy, był członkiem Zakonu Feniksa. Ale z drugiej strony chłopak doskonale wiedział, co zrobił Hermionie Harry i że ten przystąpił wraz z przyjaciółmi do Lorda Voldemorta, a nigdy nie wspomniał o tym Dumbledore'owi. 

Gryfonka nie wierzyła jednak, że ten miły nastolatek mógłby okazać się zdrajcą. Po błyskawicznej kalkulacji doszła do wniosku, że być może nie mógł niczego zdradzić dyrektorowi lub zrobił to, lecz zachowanie tych informacji w tajemnicy stanowiło część jakiegoś planu. Bywało przecież tak, że Dumbledore wiedział o pewnych rzeczach, lecz nie ingerował w rozwój wydarzeń albo kierował wszystkim z ukrycia. Rozważając wszelkie za i przeciw, uznała w końcu, że nie pozostało jej nic innego, niż zaryzykować. Ślizgon rozgryzł ją w mgnieniu oka, a ona, wypadając pędem z wieży Gryffindoru, nie wzięła nawet różdżki, która spoczywała dalej na jej nocnym stoliku. Poza tym, przynajmniej na razie, nic jej nie zrobił, a to już dobry znak. Nie miała wyboru, musiała spróbować. Wbiła pewny wzrok w chłopaka, który stał spokojnie naprzeciw, jak gdyby na coś czekając. Jedną dłoń włożył do kieszeni, palcami drugiej wybijał jakiś rytm na udzie i obserwował ją bez śladów emocji, zupełnie tak jakby jej nagłe pojawienie się nie było niczym niezwykłym, a on codziennie spotykał Gryfonki biegające nocą po korytarzach Hogwartu.

- Ryan, prawda? - zaczęła, starając się uspokoić oddech. - Co tutaj robisz?
- Ja? - zapytał, a w jego błękitnych oczach błysnęło rozbawienie. - W zasadzie mógłbym zapytać cię o to samo, Hermiono, ale chyba znam już odpowiedź. 
- Co masz na myśli?
- No cóż, zważywszy na twój strój oraz biorąc pod uwagę późną porę, przyjmuję, że nie uprawiasz joggingu, ale planowałaś właśnie udać się do dyrektora. Masz szczęście, jeszcze nie śpi.
- Skąd wiesz? 
- Właśnie od niego wracam. - Ryan uśmiechnął się z sympatią i zerknął na zegarek. - Ale mimo to radziłbym ci się pospieszyć, kiedy wychodziłem miał chyba zamiar się kłaść.
- Tak, jasne. - Hermiona, nieco uspokojona przyjazną postawą Moore'a, lecz mimo to czujna, odwzajemniła uśmiech i przesunęła się, by wyminąć Ślizgona. - Dziękuję za radę, lepiej już pójdę.
- Odprowadzę cię.
- Nie, dzięki. To już niedaleko, poradzę sobie.

Po tych słowach ruszyła prędko w stronę gabinetu. Nie uczyniła jednak nawet kilku kroków, gdy Moore dogonił ją i zagrodził drogę. Cofnęła się odruchowo, lecz chłopak tylko zdjął swój płaszcz i zarzucił jej na ramiona.

- Zaczekaj - powiedział, dokładnie ją otulając. - No, już. Pewnie zmarzłaś, jest strasznie zimno.
- Och, nie, nie trzeba było.
- Nie żartuj, nie powinnaś wychodzić w takim stroju. Poza tym sądzę, że powinienem cię jednak odprowadzić. Niezbyt rozsądnie jest spacerować o tej godzinie, nigdy nic nie wiadomo.
- Tobie to jakoś nie przeszkadza - mruknęła i spojrzała na niego podejrzliwie. - Do lochów masz zdecydowanie dalej, niż ja do gabinetu dyrektora.
- Ale ja mam różdżkę - zaśmiał się. - Dajże już spokój i chodź.

Ruszyli ramię w ramię ciemnym korytarzem. Gryfonka opatuliła się szczelniej płaszczem, czując ukłucie wdzięczności. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo zmarzła. Niestety Moore nie wpadł na to, żeby wyczarować jej kapcie lub chociaż skarpetki, a ona nie chciała go o to prosić. Zerknęła dyskretnie na Ślizgona i obserwowała przez chwilę kątem oka. Sprawiał wrażenie naprawdę sympatycznego. Być może rzeczywiście nie był taki zły i jedynie grał przed pozostałymi mieszkańcami Domu Węża. "Tak jak Snape", przemknęło jej przez głowę. Pogrążona w myślach, nadal jeszcze nieco otępiała po długotrwałym przebywaniu pod klątwą, straciła na chwilę czujność i pozwoliła pokierować się chłopakowi. Nie mogła wiedzieć, że w jego umyśle toczyła się prawdziwa burza, podczas której szala losu dziewczyny przechylała się nieubłaganie w jednym, konkretnym kierunku. Nie zauważyła jak wargi Ślizgona wyginają się w krzywym uśmiechu, a na przystojnym obliczu pojawia się nieznaczny grymas, nadając mu w chybotliwym świetle pochodni odrobinę upiorny wygląd. Zorientowała się, że coś nie gra dopiero w momencie, gdy ten zatrzymał się nagle i chwycił ją za ramię. Hermiona spojrzała z zaskoczeniem na gobelin Barnabasza Bzika, rozumiejąc tym samym jak wielki popełniła błąd. 

- Ryan? Jesteśmy pod Pokojem Życzeń.
- Mhmm.
- Co tutaj robimy? Gabinet dyrektora jest w drugą stronę.
- Domyśl się, Granger.

Hermiona wzdrygnęła się, kiedy usłyszała zimny, obojętny głos, tak różny od tego, którym Ryan jeszcze przed momentem do niej przemawiał. Dziewczynie nie umknęło także, że nie nazwał jej imieniem, lecz użył nazwiska. Z błękitnych oczu uleciało całe ciepło, pozostało jedynie coś niezidentyfikowanego, dziwna pewność i błysk satysfakcji. Mimo to Gryfonka wbiła w niego błagalny wzrok, łudząc się, że choćby w najmniejszym stopniu wzbudzi wahanie chłopaka. Wiedziała, że nie może pozwolić, by to się znowu stało. Musiała się ratować, za wszelką cenę. Nie chciała, nie mogła, stać się na powrót pozbawioną świadomości kukłą. Jego różdżka była tak blisko, o tutaj, wystarczyło rozproszyć na moment Ślizgona i po prostu po nią sięgnąć. Ostatkiem sił spróbowała stłumić narastającą panikę i wyszeptała, chwytając się ostatniej deski ratunku.

- Nie skazuj mnie na to znowu, błagam cię. Zrobię, co mi każesz, tylko proszę, nie pozbawiaj mnie znowu mojego życia.
- I co będę z tego miał?
- Nie wiem, wszystko, cokolwiek zechcesz. Tylko proszę cię, proszę, nie rób mi tego!
- Przykro mi - mruknął Moore. Nie patrzył jej przy tym w oczy. - Nie masz nic, czego mógłbym chcieć.
- Ryan, ty nie jesteś zły. Nie jesteś taki jak oni, nie zrobisz mi tego.
- Skąd ta pewność? Nic o mnie nie wiesz.
- Wiem to, słyszysz? Po prostu wiem. Twój ojciec...
- Dość! - warknął, nagle rozwścieczony. - Nie wspominaj o nim.
- Dobrze, przepraszam. - Hermiona nie wiedziała już jak ma prosić. Rozkleiła się całkowicie, po jej twarzy płynęły łzy. Nie mogła utracić w tak głupi sposób dopiero co odzyskanej wolności. - Nie będę, już nigdy, tylko błagam, nie skazuj mnie na to. Błagam...
- Granger, zamknij się i nie pogarszaj swojej sytuacji.  

Chłopak przymknął z rozdrażnieniem oczy i skrzywił się. Hermiona skorzystała z nadarzającej się okazji i wyrwała z uścisku Ślizgona, jednocześnie sięgając po jego różdżkę. Już trzymała ją w dłoni, już prawie się udało...

- Nie! - krzyknęła rozdzierająco, kiedy Ryan zatrzymał jej nadgarstek w stalowym uścisku, a później wykręcił jej rękę i odepchnął przerażoną dziewczynę na pobliską ścianę. - Ryan, proszę... Proszę!
- Silencio! - Ryan machnął różdżką, nieświadomie powtarzając wyczyn Blaise'a sprzed kilku miesięcy. 

Hermiona zamilkła, pozbawiona głosu i z okropnym uczuciem deja vu. Skuliła się bezradnie pod ścianą, jej ciałem wstrząsał szloch, lecz mimo to patrzyła na Ryana twardo, nieustępliwie, w jej oczach pojawiły się iskierki obłędu. Moore znał to spojrzenie. Był to wzrok człowieka zdesperowanego, gotowego na wszystko. Człowieka, który znał swój los i nie był w stanie się z nim pogodzić. Znów odwrócił od niej oczy. Nie chciał na nią patrzeć.

- Wybacz, Granger, ale to jedyny sposób. Wybrałem swoją stronę i nie mogę ci pozwolić na zrujnowanie pracy moich przyjaciół. Oni zdecydują, co z tobą dalej uczynić. Przepraszam. Drętwota.


+++

Blaise miał dość. Dzisiejszej nocy wydarzyło się po prostu zbyt wiele. Zresztą, najwyraźniej nie tylko on tak sądził. Wszystko, co się stało, wywarło wpływ także na innych, a on miał teraz szansę zaobserwować jak wielki, co działało na niego w pewien sposób kojąco. Mało kto wiedział, że dość niepozorny, zawsze wesoły i skory do psot Zabini, był także doskonałym obserwatorem, który wiele wiedział, lecz równie dużo pozostawiał dla siebie. Traktował to jako swoiste hobby, dosłownie chomikując w sobie ogrom pozyskanych informacji. Segregował je i odkładał na właściwe półki, tworząc w umyśle prawdziwy katalog ludzkich zachowań i sekretów.

Na pierwszy obiekt wybrał Ryana. Chłopak stał w kącie, opierał się o ścianę. Twarz miał bladą, lecz spokojną. Oczu Blaise nie dostrzegał, ale o nerwach świadczyły wykręcane boleśnie palce. Tak, to jasne, że się denerwował. Zabini nie spodziewał się po chłopaku tego, co dziś uczynił. Okropnie ich zaskoczył, kiedy dopadł do nich ledwie wrócili i zaciągnął na siódme piętro. Dzięki Mapie Huncwotów przemknęli niezauważeni, na całe szczęście. Gdyby nie on, ich długo układane, misterne plany, mogłyby po prostu runąć. Byliby skończeni, zdradzeni, zostaliby wystawieni Zakonowi jak na tacy. Zabini nie znał do końca jego pobudek, do tej pory Moore był neutralny, dlatego też Blaise zastanawiał się teraz, co wydarzyło się w czasie ich nieobecności. Owszem, zauważył już wcześniej, że Ryan od pewnego czasu wyraźnie się miotał i coraz bardziej skłaniał w ich kierunku, lecz coś musiało go pchnąć do podjęcia tak poważnej decyzji. Jaka siła mogła zmusić tego cichego, zrównoważonego i pogodnego chłopaka do przejścia na ciemną stronę? Blaise przypomniał sobie, że Harry to przewidział. Cóż, niestety nie podzieli się teraz z nimi swoimi spostrzeżeniami. Poza tym Ryana czekała jeszcze jedna, ostateczna próba. Da radę? Wykona zadanie? Blaise obstawiał, że tak.

Dalej Draco, dumny i wyprostowany, mimo zmęczenia. On także miał już dość. Blaise znał go zbyt dobrze, by nabrać się na pozornie spokojną postawę. Wiedział, że chłopak bardzo przeżywa stan Pottera i martwi się o Notta, który nie wróci już do Hogwartu. Draco wpatrywał się w Granger z pogardą, zaciskając mocno usta, jak gdyby obwiniając ją o to, że przysporzyła im kolejnych problemów. Akurat dzisiaj, gdy stało się tak wiele. Przyglądał się cierpieniu Gryfonki, lecz nie przykładał do tego ręki. Był jak widz, czerpiący przyjemność z oglądanego spektaklu, zgarniający zachłannie malujący się przed nim obraz i wysysający z niego całą energię. Nasycony, niewielkim nakładem. Typowy Malfoy.

Kolejny był Morvant. Kiedy pojawili się u niego w gabinecie i podzielili się sprawą Granger, prosząc o radę, mężczyzna zniknął i wrócił dopiero po niecałej godzinie, za to z pełnym planem. Tak, na niego również wpłynęły dzisiejsze wydarzenia, prawdopodobnie jeszcze bardziej, niż na nich. Spędził w Czarnym Dworze o wiele więcej czasu, jego pozycja była nieporównanie wyższa, gdyby nie eliksiry już dawno padłby z wycieńczenia. Teraz Blaise widział, że odbiło się to na nim silniej, niż wcześniej mógł zauważyć. Przez Morvanta przemawiało czyste okrucieństwo, gdy drażnił i prowokował Gryfonkę, by odreagować cały stres i napięcie. Kusił ją i wabił, karmiąc się bezlitośnie bezradnością i skrajnymi uczuciami, które praktycznie emanowały z osaczonej przez nich dziewczyny. Morvant lubił psychiczne tortury, potrafił pociągać za właściwe sznurki i poruszać najwrażliwsze struny, trafiając idealnie w czułe punkty. Bawił się, podsuwając Gryfonce różdżkę i zachęcając ją do buntu, z którego czerpał chorobliwą wręcz przyjemność. 

I na końcu ona. Blaise obserwował jak diametralnie różniła się postawa dziewczyny od tej, której był świadkiem kilka miesięcy wcześniej. Wtedy tak pokonana, załamana i błagająca o litość; dziś silna, gotowa na wszystko, pełna świadomości, że jeśli przegra, nie będzie już nic. Po tym jak zaznała przepełnionej gęstą mgłą egzystencji, za nic nie chciała na powrót się w nią zanurzyć. Drugie wyjście nie było dla niej wcale lepsze. Chłopak nabrał pewności, że Granger nie podda się tak łatwo, że kocha życie i nie pozwoli go sobie odebrać. Nie, jeśli miała choćby cień szansy na przetrwanie. Obecnie odpierała zażarcie kpinę Alexandra, racząc ich wyjątkowo gryfońską przemową

Tak naprawdę Blaise nie znosił takich sytuacji. Nie był Malfoyem, żeby czerpać przyjemność z oglądania cudzej niedoli, lecz dzisiaj obserwacja zaszczutej zwierzyny przynosiła mu niejaką rozrywkę. Pożyteczną, trzeba dodać, bo czyż nie wyciągał z niej pewnej nauki? Już szykował kolejną półkę w swym umyśle, oznaczając ją odpowiednią etykietką. Mógł dokładnie stwierdzić przez jakie etapy Granger przechodzi, mógł wymienić dokładny moment, w którym do spojrzenia brązowych, wyrazistych oczu, wkradło się szaleństwo. Bo jakże inaczej można nazwać tak bezgraniczny heroizm, determinację, pragnienie sprawiedliwości? Twarz dziewczyny, tak otwarta i niezdolna do ukrycia jakichkolwiek emocji, ukazująca je jedną po drugiej, napawała Ślizgona dziwaczną mieszanką rozbawienia i niesmaku. Ona nie chciała nawet zemsty, wystarczyła jej wolność, aby w te pędy pognać do Dumbledore'a i opowiedzieć mu o ich występkach. Żałosne, aczkolwiek dość interesujące, jednak tylko do pewnego stopnia. Jak wiadomo, co za dużo, to niezdrowo, a Blaise miał swoje granice. Widok zaciętości na gryfońskim obliczu nie budził w nim respektu, ani tym bardziej choć krztyny szacunku; jeśli już, to raczej obrzydzenie. Znudziła mu się. Miał ochotę zatkać sobie uszy, by nie słuchać gadaniny pełnej patosu albo znów rzucić na nią Silencio. Dlaczego oni w ogóle zdjęli z niej zaklęcie?

Nawet jej wygląd sprzyjał wygłoszeniu heroicznej mowy. Poplątane włosy, jak zwykle układające się w pokaźną szopę, podkrążone oczy, gniewnie zmarszczone czoło. Wysoko zadarty nos, dumnie uniesiona głowa, zaciśnięte pięści. Biała, lekka koszula nocna, falująca przy każdym poruszeniu, luźno spowijająca klatkę piersiową, unoszącą się gwałtownie we wzburzeniu. Obrazu dopełniały bose, zsiniałe z zimna stopy, a pod nimi lodowate kamienne podłoże. 

Zabini nabrał nagle potwornej ochoty, by wyczarować dziewczynie jakieś dodatki, co natychmiast zresztą uczynił. Tak, zdecydowanie lepiej. Malfoy nie wytrzymał i ryknął śmiechem, gdy Gryfonka zdębiała, przerywając w pół słowa i wpatrzyła się z konsternacją w różowe, włochate podkolanówki z rażącym, żółtym wzorem i brykającymi wokół kostek białymi, puchatymi króliczkami. Morvant zaciskał z całej siły usta, aby się nie roześmiać, lecz wkrótce przegrał walkę z kretesem, dołączając do Malfoya. Nawet na twarzy Ryana pojawił się nikły, niemrawy uśmiech.

- Wiecie co? - rzekł Blaise, wpatrując się uważnie w Hermionę, która drżała z tłumionego gniewu. - Wydaje mi się, że ona nie lubi różu. A może króliczków?

Żaden z nich nie spodziewał się tego, co miało zaraz nastąpić. Najwyraźniej komentarz Zabiniego sprawił, że w Gryfonce coś pękło. Źrenice Blaise'a rozszerzyły się nieco, kiedy Granger, wściekła jak nigdy dotąd, podjęła rzucone jej przez Morvanta wyzwanie. W brązowych oczach dziewczyny zapłonął ogień, gdy chwyciła za leżącą przed nią różdżkę i rzuciwszy pierwsze zaklęcie, rozpoczęła walkę o swe życie. Równocześnie jasnym stało się dla nich, dlaczego Hermiona, pomimo tylu oznak charakterystycznych dla Krukonów, trafiła jednak do Gryffindoru. Broniła się zaciekle, atakowała z ikrą i pazurem. Zawzięcie i nieustępliwie, odważnie i z brawurą. Doprowadzona na skraj ludzkiej wytrzymałości, walczyła jak prawdziwa lwica.


+++

Avada Kedavra. Tak proste, krótkie słowa. Avada Kedavra. Tyle wystarczyło, by odebrać komuś życie. Avada Kedavra. Zaklęcie wciąż dźwięczało w jego głowie. 

Smutne i przerażające.

Przez chwilę, ulotny moment, w którym pierś dziewczyny spotkała się z zielonym blaskiem ostateczności, miał wrażenie, że widzi w jej szeroko rozwartych oczach odłamek wieczności. To niezwykłe. Zaledwie godzinę temu była tak żywa, tak zdesperowana, tak prawdziwa. Zadziwiła ich wszystkich, ukazując pełnię swych możliwości, walcząc do utraty tchu i zmysłów, stając się uosobieniem niepohamowanej furii. Teraz jej usta były sine, włosy splątane, oczy otwarte i przeraźliwie puste, ręce rozrzucone na boki. Jasna koszula, rozdarta, zakrwawiona i poszarpana w wielu miejscach, odcinała się wyraźnie od brudnego koloru błota i wilgotnej trawy. Materiał powoli nasiąkał rosą. Nadal było ciemno, choć na wschodzie pojawiła się jasna łuna, zwiastująca bliskie nadejście świtu.

Tak naprawdę nie mógł określić, co dokładnie czuł, kiedy patrzył na ciało dziewczyny. Mogłaby żyć, gdyby tylko nie spotkała go w tym pustym korytarzu. Podłe zrządzenie losu, istne fatum sprowadziło go tam tuż po tym, ledwie zdołała odzyskać utraconą dawno wolność, aby na powrót jej tę wolność odebrał, a potem poprowadził młodą czarownicę na śmierć. To nie on ją zabił, to nie on wypowiedział słowa morderczej klątwy, lecz nie zmieniało to faktu, że i tak miał jej krew na rękach. Zginęła przez niego. Czy żałował? Nie był w stanie jednoznacznie tego stwierdzić. Drgnął, gdy poczuł jak na jego ramieniu spoczywa ciężka dłoń i odwrócił się, by spojrzeć w piwne oczy Morvanta.

- Gotowy?

W gardle Ryna pojawiła się nagle wielka gula, więc skinął tylko głową. Było mu niedobrze, jego żołądek ścisnął się w bolesny supeł, lecz nie mógł się już wycofać. Nie teraz, gdy tyle osiągnął i kiedy tragiczny los tej dziewczyny miał stanowić dla niego przepustkę do lepszej przyszłości. Czuł się podle, ale jego życie ważniejsze było od życia Gryfonki. Poza tym może nawet dobrze się stało? I tak nie czekałoby jej nic dobrego. W nowym świecie nie było miejsca dla niej i jej idealistycznych poglądów. Tak, nie było. Nie było... prawda?

Przymknął na moment powieki i odsunął od siebie złe myśli. Musiał się skupić, miał zadanie do wykonania. Spojrzał po raz ostatni na martwe ciało dziewczyny oraz na stojących nieopodal przyjaciół, po czym pobiegł w stronę zamku. Pobiegł, by przekazać wiadomość, która wstrząśnie murami Hogwartu. Pobiegł, by przekazać Dumbledore'owi wieść, że Theodore Nott, oszalały z rozpaczy po odrzuceniu przez Harry'ego Pottera, porwał niedoszłego kochanka, zabijając przy tym Hermionę Granger - dzielną Gryfonkę, która oddała życie, próbując ocalić ukochanego przyjaciela.