Draco Dormiens - Harry'ego jeszcze trochę nie będzie i... jak to dobić Marco?! No wiesz? ;P
Mariposa - zobaczymy czy Hermiona miała rację. Niedługo, gdy Harry się obudzi (o ile się obudzi), będzie to można wywnioskować z reakcji na... no, dowiesz się w tym rozdziale.
Sylwia Slytherin - super, że zaczęłaś nowe opowiadanie. Już nie mogę się go doczekać;)
kajka vel Etna - nie mylisz się, to był taki rozdział. Zresztą z dzisiejszym trochę podobnie, ale jest konieczny. I tak, będzie kolejna historia. Nie od razu, ale będzie, mam już nawet wstępny zarys;)
Czarna Lady - źle Ci się wydaje ;P Ale koniec, owszem, zbliża się.
Amy - oj, nie smuć się. Pozostaje mi mieć teraz nadzieję, że nie przepadasz zbytnio za Hermioną.
Oliwia Małecka - to świetnie, ale prosiłabym jednak, żeby zostawiać linki w Księdze Gości.
Vivienn - auć. Ale dobrze, że mi o tym mówisz, to daje do myślenia. Sądzę, że problem może tkwić w tym, że niezbyt lubię tak bardzo angstować, a w ostatnich rozdziałach było to konieczne, żebym mogła rozwinąć niedługo akcję (a właśnie takie "żywsze" rozdziały lepiej mi się pisze). No nic, mam nadzieję, że z tym trochę lepiej. A jak nie, to nie wahaj się mnie znów przywołać do porządku;)
Wiecie, upał chyba źle na mnie wpływa. Mój wen odzywa się w dziwnych godzinach, więc ostatnimi czasy piszę koło 4-5 nad ranem. Pewnie dlatego ten rozdział zawiera zupełnie co innego, niż zamierzałam. Ach ten wen... Ale przynajmniej jest, a z czasem też trochę lepiej, więc następna część powinna być szybciej;)
Miłego czytania!
***
Ryan wypadł niczym burza z gabinetu Dumbledore'a, gromiąc przy okazji wzrokiem paskudną chimerę, która złośliwie wyszczerzyła do niego ostre jak szpikulce kły. Zgrzytnął zębami i popędził na oślep korytarzem, byle przed siebie, byle jak najdalej, zatrzymując się dopiero wtedy, gdy uznał, że znajduje się w bezpiecznej odległości od biura dyrektora. Odsapnął i przetarł zroszone kroplami potu czoło, a potem skrył się w niewielkiej wnęce i oparł plecami o chłodną ścianę, powoli osuwając się po niej na posadzkę. Złożył łokcie na zgiętych kolanach i ukrył twarz w dłoniach, biorąc głębokie, drżące wdechy, by uspokoić skołatane nerwy. Wciąż zadawał sobie jedno pytanie: co to, do cholery, miało być? Wszystko przez tego przerośniętego półgłówka, który po nieoczekiwanym spotkaniu na skraju lasu zgarnął z chatki swój badziewny, różowy parasol i żgając nim raz po raz Ryana w plecy, zaprowadził go wprost do gabinetu Dumbledore'a, aby chłopak wytłumaczył swą obecność na błoniach i powtórzył staruszkowi słowa centaurów. Moore nie miał pojęcia po co ta cała szopka. Każdy przecież wiedział, że te stwory bredzą od rzeczy o tych swoich gwiazdach i rzucają zagadkami nie do rozwiązania, stwarzając pozory och-jak-wielce-tajemniczych-wieszczy, których nikt przy odrobinie zdrowych zmysłów nie brał nigdy na poważnie. A to dobre, Ryan nie przypominał sobie, żeby dyrektor kiedykolwiek przywiązywał do ich czczego gadania tak wielką wagę - ba, jakąkolwiek wagę; skąd miał wiedzieć, że staruszek nagle zapałał miłością do przepowiedni? W dodatku, jak na złość, w gabinecie Ryan zastał swojego ojca.
Na samo wspomnienie skulił się i przywarł mocniej do ściany. Na początku miał ochotę kląć na czym świat stoi, później chciał już tylko uciec, ewentualnie zapaść się pod ziemię. Spotkali się po raz pierwszy, od kiedy Oliver bardzo wyraźnie pozwolił odczuć Ryanowi swe niezadowolenie odnośnie jego przydziału, dając mu lekcję, której ten z pewnością nigdy nie zapomni. Niezbyt długa, podłużna blizna na prawym boku już zawsze miała przypominać mu o gniewie ojca, ilekroć tylko na nią spojrzy. Od tamtej pory pan Moore kontaktował się z synem jedynie poprzez listy, zawierając w nich kolejne polecenia, które ten niezwłocznie musiał wypełnić i po każdym zdać rodzicielowi pełne sprawozdanie. Nic nie obchodził go fakt, że naraża w ten sposób swe jedyne dziecko na niebezpieczeństwo, liczyły się tylko czerpane z tych działań zyski.
Nieważne ile razy Ryan powtarzał sobie, że ojciec nic dla niego nie znaczy i nieważne jak bardzo stał się zobojętniały na jego szaleństwo, Oliver zawsze potrafił go zranić. Nikt nie wymierzał tak celnych ciosów jak jego ojciec. Już niezliczoną ilość razy chłopak obiecywał sobie, że następnym razem będzie inaczej, że następnym razem się postawi, lecz wystarczyło jedno właściwe słowo, a Ryan kurczył się w sobie i milknął, nie będąc w stanie otwarcie mu się sprzeciwić. Mimo wszystko nie mógł, ponieważ wciąż tlił się w nim płomyk nadziei, że Oliver w końcu się przebudzi i znów będzie jak dawniej. Był przecież jego ojcem i mimo wszelkich krzywd, których zaznał z jego ręki, Ryanowi nadal na nim zależało. Chciałby znów powiedzieć do niego tato i otrzymać w zamian uśmiech, pełen ciepła i miłości, którego nie widział już od blisko czterech lat.
Ale płomyk nie mógł tlić się wiecznie, regularnie przygaszany; dziś zduszono go ostatecznie. Nie została już nawet iskierka, popioły rozwiały się wraz z marzeniami Ryana o odzyskaniu rodziny. Teraz pragnął tylko zapomnieć o przeszłości i nareszcie żyć według własnego uznania, zamiast spełniać kolejne życzenia ojca i być kierowanym przez niego niczym bezwolna marionetka. Może i dobrze się stało. Wyraz wściekłości na twarzy Olivera i pogarda w jego oczach, które pojawiły się, gdy spojrzał na emblemat wyszyty na szacie syna, uświadomiły chłopakowi, że najwyższy czas pogrzebać myśli o poprawieniu ich relacji. Nie było czego ratować. To już nie był jego ojciec, a słowa, które od niego usłyszał, a które stanowić miały obelgę, wciąż dźwięczały mu w uszach i jedynie upewniały Ryana w słuszności podjętej przez niego decyzji.
Jesteś taki jak twoja matka, powiedział. Oczywiście, że tak. I Ryan był z tego dumny.
Twarz chłopaka rozjaśniła się, kiedy poczuł się lekki, zupełnie jakby z ramion spadł mu wielki ciężar, z którego istnienia dotąd nie zdawał sobie sprawy. Uśmiechnął się delikatnie, a jego błękitne oczy znów nabrały zwykłego pogodnego wyrazu. Rozmasował kark i wstał, by nareszcie wrócić do przytulnej sypialni i zaznać zasłużonego po trudnym dniu odpoczynku, gdy nagle usłyszał jakiś hałas. Zamarł i wytężył słuch. Z oddali dobiegały szybkie, lekkie kroki, których miękki tupot niósł się wzdłuż opustoszałych korytarzy, wiedziony echem akustycznych ścian. Ryan wychylił się nieznacznie z wnęki i zmrużył oczy, żeby dostrzec coś w nikłym, mdłym świetle pochodni. Wyglądało na to, że ktoś wyjątkowo się spieszył, biegnąc dokładnie w jego kierunku.
+++
Hermiona stanęła jak wryta, kiedy nagle tuż przed nią, zupełnie jak spod ziemi, wyrósł Ryan Moore. Było za późno na to, by udawać, że nic się nie stało. Rozwiane włosy, spocona twarz, piżama oraz bose stopy były aż nadto wymowne. Na dodatek powinna teraz spać spokojnie w swym łóżku, zamiast biegać w panice po zamku. Wiedziała, że chłopakowi wystarczył jeden rzut oka, aby stwierdzić, że wyzwoliła się spod wpływu klątwy. Nie pozwoliła sobie jednak na to, by emocje znów wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Zdawała sobie sprawę, że Moore, pomimo tego że był Ślizgonem i utrzymywał dość bliskie kontakty z Harrym i jego znajomymi, nie był śmierciożercą. Nigdy nie dostrzegła na jego przedramieniu Mrocznego Znaku, widywała go czasem u dyrektora, a pan Oliver, ojciec Ryana, bardzo surowy choć równie uprzejmy, był członkiem Zakonu Feniksa. Ale z drugiej strony chłopak doskonale wiedział, co zrobił Hermionie Harry i że ten przystąpił wraz z przyjaciółmi do Lorda Voldemorta, a nigdy nie wspomniał o tym Dumbledore'owi.
Gryfonka nie wierzyła jednak, że ten miły nastolatek mógłby okazać się zdrajcą. Po błyskawicznej kalkulacji doszła do wniosku, że być może nie mógł niczego zdradzić dyrektorowi lub zrobił to, lecz zachowanie tych informacji w tajemnicy stanowiło część jakiegoś planu. Bywało przecież tak, że Dumbledore wiedział o pewnych rzeczach, lecz nie ingerował w rozwój wydarzeń albo kierował wszystkim z ukrycia. Rozważając wszelkie za i przeciw, uznała w końcu, że nie pozostało jej nic innego, niż zaryzykować. Ślizgon rozgryzł ją w mgnieniu oka, a ona, wypadając pędem z wieży Gryffindoru, nie wzięła nawet różdżki, która spoczywała dalej na jej nocnym stoliku. Poza tym, przynajmniej na razie, nic jej nie zrobił, a to już dobry znak. Nie miała wyboru, musiała spróbować. Wbiła pewny wzrok w chłopaka, który stał spokojnie naprzeciw, jak gdyby na coś czekając. Jedną dłoń włożył do kieszeni, palcami drugiej wybijał jakiś rytm na udzie i obserwował ją bez śladów emocji, zupełnie tak jakby jej nagłe pojawienie się nie było niczym niezwykłym, a on codziennie spotykał Gryfonki biegające nocą po korytarzach Hogwartu.
- Ryan, prawda? - zaczęła, starając się uspokoić oddech. - Co tutaj robisz?
- Ja? - zapytał, a w jego błękitnych oczach błysnęło rozbawienie. - W zasadzie mógłbym zapytać cię o to samo, Hermiono, ale chyba znam już odpowiedź.
- Co masz na myśli?
- No cóż, zważywszy na twój strój oraz biorąc pod uwagę późną porę, przyjmuję, że nie uprawiasz joggingu, ale planowałaś właśnie udać się do dyrektora. Masz szczęście, jeszcze nie śpi.
- Skąd wiesz?
- Właśnie od niego wracam. - Ryan uśmiechnął się z sympatią i zerknął na zegarek. - Ale mimo to radziłbym ci się pospieszyć, kiedy wychodziłem miał chyba zamiar się kłaść.
- Tak, jasne. - Hermiona, nieco uspokojona przyjazną postawą Moore'a, lecz mimo to czujna, odwzajemniła uśmiech i przesunęła się, by wyminąć Ślizgona. - Dziękuję za radę, lepiej już pójdę.
- Odprowadzę cię.
- Nie, dzięki. To już niedaleko, poradzę sobie.
Po tych słowach ruszyła prędko w stronę gabinetu. Nie uczyniła jednak nawet kilku kroków, gdy Moore dogonił ją i zagrodził drogę. Cofnęła się odruchowo, lecz chłopak tylko zdjął swój płaszcz i zarzucił jej na ramiona.
- Zaczekaj - powiedział, dokładnie ją otulając. - No, już. Pewnie zmarzłaś, jest strasznie zimno.
- Och, nie, nie trzeba było.
- Nie żartuj, nie powinnaś wychodzić w takim stroju. Poza tym sądzę, że powinienem cię jednak odprowadzić. Niezbyt rozsądnie jest spacerować o tej godzinie, nigdy nic nie wiadomo.
- Tobie to jakoś nie przeszkadza - mruknęła i spojrzała na niego podejrzliwie. - Do lochów masz zdecydowanie dalej, niż ja do gabinetu dyrektora.
- Ale ja mam różdżkę - zaśmiał się. - Dajże już spokój i chodź.
Ruszyli ramię w ramię ciemnym korytarzem. Gryfonka opatuliła się szczelniej płaszczem, czując ukłucie wdzięczności. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo zmarzła. Niestety Moore nie wpadł na to, żeby wyczarować jej kapcie lub chociaż skarpetki, a ona nie chciała go o to prosić. Zerknęła dyskretnie na Ślizgona i obserwowała przez chwilę kątem oka. Sprawiał wrażenie naprawdę sympatycznego. Być może rzeczywiście nie był taki zły i jedynie grał przed pozostałymi mieszkańcami Domu Węża. "Tak jak Snape", przemknęło jej przez głowę. Pogrążona w myślach, nadal jeszcze nieco otępiała po długotrwałym przebywaniu pod klątwą, straciła na chwilę czujność i pozwoliła pokierować się chłopakowi. Nie mogła wiedzieć, że w jego umyśle toczyła się prawdziwa burza, podczas której szala losu dziewczyny przechylała się nieubłaganie w jednym, konkretnym kierunku. Nie zauważyła jak wargi Ślizgona wyginają się w krzywym uśmiechu, a na przystojnym obliczu pojawia się nieznaczny grymas, nadając mu w chybotliwym świetle pochodni odrobinę upiorny wygląd. Zorientowała się, że coś nie gra dopiero w momencie, gdy ten zatrzymał się nagle i chwycił ją za ramię. Hermiona spojrzała z zaskoczeniem na gobelin Barnabasza Bzika, rozumiejąc tym samym jak wielki popełniła błąd.
- Ryan? Jesteśmy pod Pokojem Życzeń.
- Mhmm.
- Co tutaj robimy? Gabinet dyrektora jest w drugą stronę.
- Domyśl się, Granger.
Hermiona wzdrygnęła się, kiedy usłyszała zimny, obojętny głos, tak różny od tego, którym Ryan jeszcze przed momentem do niej przemawiał. Dziewczynie nie umknęło także, że nie nazwał jej imieniem, lecz użył nazwiska. Z błękitnych oczu uleciało całe ciepło, pozostało jedynie coś niezidentyfikowanego, dziwna pewność i błysk satysfakcji. Mimo to Gryfonka wbiła w niego błagalny wzrok, łudząc się, że choćby w najmniejszym stopniu wzbudzi wahanie chłopaka. Wiedziała, że nie może pozwolić, by to się znowu stało. Musiała się ratować, za wszelką cenę. Nie chciała, nie mogła, stać się na powrót pozbawioną świadomości kukłą. Jego różdżka była tak blisko, o tutaj, wystarczyło rozproszyć na moment Ślizgona i po prostu po nią sięgnąć. Ostatkiem sił spróbowała stłumić narastającą panikę i wyszeptała, chwytając się ostatniej deski ratunku.
- Nie skazuj mnie na to znowu, błagam cię. Zrobię, co mi każesz, tylko proszę, nie pozbawiaj mnie znowu mojego życia.
- I co będę z tego miał?
- Nie wiem, wszystko, cokolwiek zechcesz. Tylko proszę cię, proszę, nie rób mi tego!
- Przykro mi - mruknął Moore. Nie patrzył jej przy tym w oczy. - Nie masz nic, czego mógłbym chcieć.
- Ryan, ty nie jesteś zły. Nie jesteś taki jak oni, nie zrobisz mi tego.
- Skąd ta pewność? Nic o mnie nie wiesz.
- Wiem to, słyszysz? Po prostu wiem. Twój ojciec...
- Dość! - warknął, nagle rozwścieczony. - Nie wspominaj o nim.
- Dobrze, przepraszam. - Hermiona nie wiedziała już jak ma prosić. Rozkleiła się całkowicie, po jej twarzy płynęły łzy. Nie mogła utracić w tak głupi sposób dopiero co odzyskanej wolności. - Nie będę, już nigdy, tylko błagam, nie skazuj mnie na to. Błagam...
- Granger, zamknij się i nie pogarszaj swojej sytuacji.
Chłopak przymknął z rozdrażnieniem oczy i skrzywił się. Hermiona skorzystała z nadarzającej się okazji i wyrwała z uścisku Ślizgona, jednocześnie sięgając po jego różdżkę. Już trzymała ją w dłoni, już prawie się udało...
- Nie! - krzyknęła rozdzierająco, kiedy Ryan zatrzymał jej nadgarstek w stalowym uścisku, a później wykręcił jej rękę i odepchnął przerażoną dziewczynę na pobliską ścianę. - Ryan, proszę... Proszę!
- Silencio! - Ryan machnął różdżką, nieświadomie powtarzając wyczyn Blaise'a sprzed kilku miesięcy.
Hermiona zamilkła, pozbawiona głosu i z okropnym uczuciem deja vu. Skuliła się bezradnie pod ścianą, jej ciałem wstrząsał szloch, lecz mimo to patrzyła na Ryana twardo, nieustępliwie, w jej oczach pojawiły się iskierki obłędu. Moore znał to spojrzenie. Był to wzrok człowieka zdesperowanego, gotowego na wszystko. Człowieka, który znał swój los i nie był w stanie się z nim pogodzić. Znów odwrócił od niej oczy. Nie chciał na nią patrzeć.
- Wybacz, Granger, ale to jedyny sposób. Wybrałem swoją stronę i nie mogę ci pozwolić na zrujnowanie pracy moich przyjaciół. Oni zdecydują, co z tobą dalej uczynić. Przepraszam. Drętwota.
+++
Na pierwszy obiekt wybrał Ryana. Chłopak stał w kącie, opierał się o ścianę. Twarz miał bladą, lecz spokojną. Oczu Blaise nie dostrzegał, ale o nerwach świadczyły wykręcane boleśnie palce. Tak, to jasne, że się denerwował. Zabini nie spodziewał się po chłopaku tego, co dziś uczynił. Okropnie ich zaskoczył, kiedy dopadł do nich ledwie wrócili i zaciągnął na siódme piętro. Dzięki Mapie Huncwotów przemknęli niezauważeni, na całe szczęście. Gdyby nie on, ich długo układane, misterne plany, mogłyby po prostu runąć. Byliby skończeni, zdradzeni, zostaliby wystawieni Zakonowi jak na tacy. Zabini nie znał do końca jego pobudek, do tej pory Moore był neutralny, dlatego też Blaise zastanawiał się teraz, co wydarzyło się w czasie ich nieobecności. Owszem, zauważył już wcześniej, że Ryan od pewnego czasu wyraźnie się miotał i coraz bardziej skłaniał w ich kierunku, lecz coś musiało go pchnąć do podjęcia tak poważnej decyzji. Jaka siła mogła zmusić tego cichego, zrównoważonego i pogodnego chłopaka do przejścia na ciemną stronę? Blaise przypomniał sobie, że Harry to przewidział. Cóż, niestety nie podzieli się teraz z nimi swoimi spostrzeżeniami. Poza tym Ryana czekała jeszcze jedna, ostateczna próba. Da radę? Wykona zadanie? Blaise obstawiał, że tak.
Dalej Draco, dumny i wyprostowany, mimo zmęczenia. On także miał już dość. Blaise znał go zbyt dobrze, by nabrać się na pozornie spokojną postawę. Wiedział, że chłopak bardzo przeżywa stan Pottera i martwi się o Notta, który nie wróci już do Hogwartu. Draco wpatrywał się w Granger z pogardą, zaciskając mocno usta, jak gdyby obwiniając ją o to, że przysporzyła im kolejnych problemów. Akurat dzisiaj, gdy stało się tak wiele. Przyglądał się cierpieniu Gryfonki, lecz nie przykładał do tego ręki. Był jak widz, czerpiący przyjemność z oglądanego spektaklu, zgarniający zachłannie malujący się przed nim obraz i wysysający z niego całą energię. Nasycony, niewielkim nakładem. Typowy Malfoy.
Kolejny był Morvant. Kiedy pojawili się u niego w gabinecie i podzielili się sprawą Granger, prosząc o radę, mężczyzna zniknął i wrócił dopiero po niecałej godzinie, za to z pełnym planem. Tak, na niego również wpłynęły dzisiejsze wydarzenia, prawdopodobnie jeszcze bardziej, niż na nich. Spędził w Czarnym Dworze o wiele więcej czasu, jego pozycja była nieporównanie wyższa, gdyby nie eliksiry już dawno padłby z wycieńczenia. Teraz Blaise widział, że odbiło się to na nim silniej, niż wcześniej mógł zauważyć. Przez Morvanta przemawiało czyste okrucieństwo, gdy drażnił i prowokował Gryfonkę, by odreagować cały stres i napięcie. Kusił ją i wabił, karmiąc się bezlitośnie bezradnością i skrajnymi uczuciami, które praktycznie emanowały z osaczonej przez nich dziewczyny. Morvant lubił psychiczne tortury, potrafił pociągać za właściwe sznurki i poruszać najwrażliwsze struny, trafiając idealnie w czułe punkty. Bawił się, podsuwając Gryfonce różdżkę i zachęcając ją do buntu, z którego czerpał chorobliwą wręcz przyjemność.
I na końcu ona. Blaise obserwował jak diametralnie różniła się postawa dziewczyny od tej, której był świadkiem kilka miesięcy wcześniej. Wtedy tak pokonana, załamana i błagająca o litość; dziś silna, gotowa na wszystko, pełna świadomości, że jeśli przegra, nie będzie już nic. Po tym jak zaznała przepełnionej gęstą mgłą egzystencji, za nic nie chciała na powrót się w nią zanurzyć. Drugie wyjście nie było dla niej wcale lepsze. Chłopak nabrał pewności, że Granger nie podda się tak łatwo, że kocha życie i nie pozwoli go sobie odebrać. Nie, jeśli miała choćby cień szansy na przetrwanie. Obecnie odpierała zażarcie kpinę Alexandra, racząc ich wyjątkowo gryfońską przemową
Tak naprawdę Blaise nie znosił takich sytuacji. Nie był Malfoyem, żeby czerpać przyjemność z oglądania cudzej niedoli, lecz dzisiaj obserwacja zaszczutej zwierzyny przynosiła mu niejaką rozrywkę. Pożyteczną, trzeba dodać, bo czyż nie wyciągał z niej pewnej nauki? Już szykował kolejną półkę w swym umyśle, oznaczając ją odpowiednią etykietką. Mógł dokładnie stwierdzić przez jakie etapy Granger przechodzi, mógł wymienić dokładny moment, w którym do spojrzenia brązowych, wyrazistych oczu, wkradło się szaleństwo. Bo jakże inaczej można nazwać tak bezgraniczny heroizm, determinację, pragnienie sprawiedliwości? Twarz dziewczyny, tak otwarta i niezdolna do ukrycia jakichkolwiek emocji, ukazująca je jedną po drugiej, napawała Ślizgona dziwaczną mieszanką rozbawienia i niesmaku. Ona nie chciała nawet zemsty, wystarczyła jej wolność, aby w te pędy pognać do Dumbledore'a i opowiedzieć mu o ich występkach. Żałosne, aczkolwiek dość interesujące, jednak tylko do pewnego stopnia. Jak wiadomo, co za dużo, to niezdrowo, a Blaise miał swoje granice. Widok zaciętości na gryfońskim obliczu nie budził w nim respektu, ani tym bardziej choć krztyny szacunku; jeśli już, to raczej obrzydzenie. Znudziła mu się. Miał ochotę zatkać sobie uszy, by nie słuchać gadaniny pełnej patosu albo znów rzucić na nią Silencio. Dlaczego oni w ogóle zdjęli z niej zaklęcie?
Nawet jej wygląd sprzyjał wygłoszeniu heroicznej mowy. Poplątane włosy, jak zwykle układające się w pokaźną szopę, podkrążone oczy, gniewnie zmarszczone czoło. Wysoko zadarty nos, dumnie uniesiona głowa, zaciśnięte pięści. Biała, lekka koszula nocna, falująca przy każdym poruszeniu, luźno spowijająca klatkę piersiową, unoszącą się gwałtownie we wzburzeniu. Obrazu dopełniały bose, zsiniałe z zimna stopy, a pod nimi lodowate kamienne podłoże.
Zabini nabrał nagle potwornej ochoty, by wyczarować dziewczynie jakieś dodatki, co natychmiast zresztą uczynił. Tak, zdecydowanie lepiej. Malfoy nie wytrzymał i ryknął śmiechem, gdy Gryfonka zdębiała, przerywając w pół słowa i wpatrzyła się z konsternacją w różowe, włochate podkolanówki z rażącym, żółtym wzorem i brykającymi wokół kostek białymi, puchatymi króliczkami. Morvant zaciskał z całej siły usta, aby się nie roześmiać, lecz wkrótce przegrał walkę z kretesem, dołączając do Malfoya. Nawet na twarzy Ryana pojawił się nikły, niemrawy uśmiech.
- Wiecie co? - rzekł Blaise, wpatrując się uważnie w Hermionę, która drżała z tłumionego gniewu. - Wydaje mi się, że ona nie lubi różu. A może króliczków?
Żaden z nich nie spodziewał się tego, co miało zaraz nastąpić. Najwyraźniej komentarz Zabiniego sprawił, że w Gryfonce coś pękło. Źrenice Blaise'a rozszerzyły się nieco, kiedy Granger, wściekła jak nigdy dotąd, podjęła rzucone jej przez Morvanta wyzwanie. W brązowych oczach dziewczyny zapłonął ogień, gdy chwyciła za leżącą przed nią różdżkę i rzuciwszy pierwsze zaklęcie, rozpoczęła walkę o swe życie. Równocześnie jasnym stało się dla nich, dlaczego Hermiona, pomimo tylu oznak charakterystycznych dla Krukonów, trafiła jednak do Gryffindoru. Broniła się zaciekle, atakowała z ikrą i pazurem. Zawzięcie i nieustępliwie, odważnie i z brawurą. Doprowadzona na skraj ludzkiej wytrzymałości, walczyła jak prawdziwa lwica.
+++
Avada Kedavra. Tak proste, krótkie słowa. Avada Kedavra. Tyle wystarczyło, by odebrać komuś życie. Avada Kedavra. Zaklęcie wciąż dźwięczało w jego głowie.
Smutne i przerażające.
Przez chwilę, ulotny moment, w którym pierś dziewczyny spotkała się z zielonym blaskiem ostateczności, miał wrażenie, że widzi w jej szeroko rozwartych oczach odłamek wieczności. To niezwykłe. Zaledwie godzinę temu była tak żywa, tak zdesperowana, tak prawdziwa. Zadziwiła ich wszystkich, ukazując pełnię swych możliwości, walcząc do utraty tchu i zmysłów, stając się uosobieniem niepohamowanej furii. Teraz jej usta były sine, włosy splątane, oczy otwarte i przeraźliwie puste, ręce rozrzucone na boki. Jasna koszula, rozdarta, zakrwawiona i poszarpana w wielu miejscach, odcinała się wyraźnie od brudnego koloru błota i wilgotnej trawy. Materiał powoli nasiąkał rosą. Nadal było ciemno, choć na wschodzie pojawiła się jasna łuna, zwiastująca bliskie nadejście świtu.
Tak naprawdę nie mógł określić, co dokładnie czuł, kiedy patrzył na ciało dziewczyny. Mogłaby żyć, gdyby tylko nie spotkała go w tym pustym korytarzu. Podłe zrządzenie losu, istne fatum sprowadziło go tam tuż po tym, ledwie zdołała odzyskać utraconą dawno wolność, aby na powrót jej tę wolność odebrał, a potem poprowadził młodą czarownicę na śmierć. To nie on ją zabił, to nie on wypowiedział słowa morderczej klątwy, lecz nie zmieniało to faktu, że i tak miał jej krew na rękach. Zginęła przez niego. Czy żałował? Nie był w stanie jednoznacznie tego stwierdzić. Drgnął, gdy poczuł jak na jego ramieniu spoczywa ciężka dłoń i odwrócił się, by spojrzeć w piwne oczy Morvanta.
- Gotowy?
W gardle Ryna pojawiła się nagle wielka gula, więc skinął tylko głową. Było mu niedobrze, jego żołądek ścisnął się w bolesny supeł, lecz nie mógł się już wycofać. Nie teraz, gdy tyle osiągnął i kiedy tragiczny los tej dziewczyny miał stanowić dla niego przepustkę do lepszej przyszłości. Czuł się podle, ale jego życie ważniejsze było od życia Gryfonki. Poza tym może nawet dobrze się stało? I tak nie czekałoby jej nic dobrego. W nowym świecie nie było miejsca dla niej i jej idealistycznych poglądów. Tak, nie było. Nie było... prawda?
Przymknął na moment powieki i odsunął od siebie złe myśli. Musiał się skupić, miał zadanie do wykonania. Spojrzał po raz ostatni na martwe ciało dziewczyny oraz na stojących nieopodal przyjaciół, po czym pobiegł w stronę zamku. Pobiegł, by przekazać wiadomość, która wstrząśnie murami Hogwartu. Pobiegł, by przekazać Dumbledore'owi wieść, że Theodore Nott, oszalały z rozpaczy po odrzuceniu przez Harry'ego Pottera, porwał niedoszłego kochanka, zabijając przy tym Hermionę Granger - dzielną Gryfonkę, która oddała życie, próbując ocalić ukochanego przyjaciela.